Kobieta, mÄĹźczyzna, przyjaciele
Witam. Prezentuję króciutki fragment jednego z moich opowiadań pt. To nie jest miasto dla żywych. Ten tekst traktuję bardziej jako prezentację mojego stylu niż pokazanie czegoś z ciekawą fabułą, której tutaj po prostu brak.
***
To, co było kiedyś Paulem Sandersonem wstało z łóżka. Na, niegdyś śnieżnobiałej, teraz szarej pościeli pojawiły się dziwne plamy nieokreślonego koloru. Płyny ustrojowe. „Rany, znowu się sfajdałem” pomyślało wspomnienie Paula Sandersona i powlokło się do salonu, zapalając światło. Przelotnie spojrzało w stare, brudne lustro osadzone w dwudrzwiowej szafie. Proces gnicia postępował coraz szybciej. W dziurze w brzuchu zalęgły się larwy. Skóra przybrała odcień brudnej szarzyzny. Mięśnie zanikły prawie całkowicie. Skóra wisiała na kościach jak zbyt duże ciuchy na biednym dzieciaku, który nosi ubrania po starszym bracie. W szczęce nie został ani jeden ząb. Jeszcze miesiąc temu były dwa, ale chwiały się mocno i wypadły jak reszta. Niegdyś gęste włosy opadające do ramion, stały się kilkoma pojedynczymi nitkami, sterczącymi z głowy pokrytej brązowymi plamami.
Za oknem było ciemno. Usłane gwiazdami niebo mieniło się jak kawałki szkła na czarnej tkaninie. Pomarańczowy księżyc w pełni zaglądał przez okno, rażąc wspomnienie Paula Sandersona w oczy. Zwłoki zaklęły i legły na pełną robaków kanapę. Gdy stworzenia, które znalazły schronienie w starym materacu poczuły nad sobą jakiś dziwny ciężar rozbiegły się po pokoju. Spłoszone pochowały się w licznych dziurach w zachodniej ścianie. Coś, co kiedyś było Paulem, obróciło głowę w kierunku uciekających w panice karaluchów. W karku mu zagrzechotało. Westchnął ciężko. Czuł jak powietrze częściowo uchodzi mu szyją, w której miał sporą dziurę po improwizowanej tracheotomii, którą ktoś zrobił mu przy pomocy długopisu. Nie pamiętał już, kto to zrobił i jak do tego doszło.
Spojrzał na zegarek. Była dziesiąta wieczorem czyli dopiero zaczynało się życie, choć dla niego było już teoretycznie skończone. Kościstą ręką namacał pilota. Zrobił to z trudem, bo w jego ramionach już prawie nie było mięśni, które były duże i silne za życia. Przycisnął guzik i telewizor rozjaśnił się. Obrośnięty pajęczynami i kokonami ekran zapalił się jasnym, białym światłem. Pajęczyny mu nie przeszkadzały. Uważał to tylko za kolejną atrakcję podczas oglądania telewizji. Efekt specjalny.
Na ekranie pojawił się równie kościsty prezenter w eleganckim, dobrze skrojonym garniturze od Armaniego. Przy sportowej marynarce miał wielką, czarno-bordową, cieniowaną muszkę. W gnijącej ręce zaciskał mikrofon. Policzek na lewej części twarzy zniknął. Resztki zębów prześwitywały przez sporą dziurę po broni palnej dużego kalibru. Prawdopodobnie magnumie .357.
- Witam wszystkich państwa! Witam albo żegnam, bo podobno nie żyjemy! – Zaśmiał się przez nos, odgarniając wypadające powoli włosy. - Tu wasz ulubiony poranny teleturniej Zgaduj Maleńka albo Trumienka! Dziś gościmy w programie trzy osoby. Nie wiem jak się nazywają, ale wiem, i państwo też wiedzą, że to nieistotne! – Mówił wesołym tonem, który ni w ząb nie pasował do jego obecnego stanu ducha i ciała. Kamera oddaliła się i Sanderson zobaczył kobiety zapowiedziane wcześniej przez prezentera, który jak na ironię za życia nosił nazwisko Reaper.
Wszystkie „uczestniczki” były związane i zakneblowane. Klęczały przed trzema wykopami, w których leżały otwarte, zbite zardzewiałymi gwoździami trumny. – Jak wiecie, w naszym programie biorą udział tylko kobiety! Na dodatek żywe! I stąd ta nasza nazwa! Zgaduj Maleńka albo Trumienka! – Radośnie gestykulował jak w rytm jakiejś patriotycznej piosenki. – Pierwsza z naszych uczestniczek! Jak się nazywasz? – Zapytał truposz, brutalnie zrywając pierwszej kobiecie knebel. Twarz miała czerwoną od płaczu, oczy pełne dzikiego przerażenia. Sanderson zaczynał się zastanawiać czy w ogóle jest przy zdrowych zmysłach. Intrygowało go to. Cholernie. Gdy prezenter zerwał kobiecie knebel, ta od razu zaczęła krzyczeć wniebogłosy. – No cóż, jak państwo widzą, nasza pani nie wytrzymała tych emocji! Emocje sięgnęły zenitu już na samym początku! Czas na pytanie! „Zgaduj Maleńka albo Trumienka!” Od kiedy, do kiedy pełnił urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych John Fitzgerald Kennedy? Można się pomylić o… nie, nie można. No, więc masz dziesięć sekund na zastanowienie. Jak odpowiesz to przeżyjesz do następnej rundy. – Kobieta wciąż krzyczała. – To proste pytanie. – Zachęcił prowadzący z karykaturą uśmiechu na gnijącej twarzy. Nagle z jego nosa wyszła dorodna, biała larwa. – Przepraszam państwa. – Obrócił się bokiem i wydmuchał ją, zaciskając jedną dziurkę. – Czas minął, droga pani! Trumienka! – Rozpiął marynarkę odsłaniając brudną, białą koszulę, przez, którą prześwitywały chude żebra. Wyjął zza paska pistolet i zastrzelił kobietę. Broń dużego kalibru rozwaliła jej czoło. Trochę krwi siknęło na marynarkę prezentera. Kobieta przechyliła się do tyłu i wpadła do trumny, która zaraz sama się zamknęła z łomotem dezaprobaty.
- Co za głupota. – Mruknął Sanderson i zmienił kanał. - Coraz gorzej z tą telewizją. - Powiedział do siebie i wstał z kanapy.
Za życia pewnie zrobiłby sobie coś do jedzenia, ale teraz nie było sensu. Lodówka była wyłączona. Stała tak od momentu jak powrócił do domu z grobu. Cokolwiek by zjadł, wypił przeleciałoby to przez jego puste wnętrze, w którym już nie było flaków i wypadłoby przez… wiadomo, co. Co go dziwiło: niektórzy przesiadywali w barze Hartneya i wlewali w siebie po kilka piw dziennie. Nie przeszkadzało im to, że nie czują smaku, a wszystko, co wypiją zaraz ląduje na drewnianej podłodze baru. Sądził, że był to jakiś nawyk jeszcze z tego okresu jak byli pełni życia. Paul już wyzbył się tych nawyków.
*** Specjalnie dla Efki dalszy fragment ***
Miasteczko zmieniło się nie do poznania. Pierwszy wrócił Mark Sandman, właściciel sklepu z artykułami żelaznymi przy Hamilton Street. Potem, nagle wszyscy zaczęli umierać, jakby zabijało ich powietrze. Nim się obejrzeli już byli żywymi trupami próbującymi prowadzić w miarę normalne życie. Wiele rzeczy uległo diametralnym zmianom. Na przykład to, że spali w dzień przy zasłoniętych kotarach wraz z robakami, owadami i innymi stworzeniami, które się zalęgły w ich domach, o które przestali dbać. Owady przestały być problemem po śmierci. Co więcej, stały się jakby stałymi towarzyszami. Stali się „Ich braćmi mniejszymi” jak to było w filozofii Świętego Franciszka z Asyżu. Martwi przestali przejmować się pieniędzmi i problemami z nimi związanymi, bo nie musieli jeść, opłacać rachunków, bo przecież w Amerykańskim rejestrze ludności widniała informacja ZMARŁ i data. Ktoś zauważył, że zgony wszystkich ludzi są oddalone od siebie od siedmiu do dwudziestu jeden dni i uznano, że to jakaś epidemia zabiła wszystkich w mieście. W efekcie, teren ogrodzono i wszędzie wystawiono tabliczki z czaszkami. Lokalna stacja telewizyjna i rozgłośnia radiowa wciąż nadawały swoje programy i muzykę dla martwych mieszkańców. Telewizja nie wychodziła poza obręb miasteczka z wiadomych powodów. Kierowcy na obwodnicy na około miasta czasami odbierali muzykę z lokalnej stacji radiowej i zastanawiali się jak to możliwe. Inni nie mieli zielonego pojęcia skąd dochodzi muzyka, ale była świetna. Nie jeden gość za kierownicą bujał się do Big Audio Dynamite i E=mc2 ,albo Guns N Rosses Sweet Child O Mine.
Sanderson zaczął się ubierać. Na dworze było chłodno. Listopad za pasem. Wciągnął spodnie ściskając je paskiem, do którego dorobił chyba z dziewięć dziurek, włożył buty, koszulkę, która wisiała na nim jak kawałek materiału na kiju. Łopatki i obojczyki wyraźnie odznaczały się pod koszulką. Narzucił kurtkę i wyszedł z domu. Skierował krok do lokalnej biblioteki przy Cherry Street. Szedł chodnikiem. Wiatr rozwiewał mu resztki włosów, zrywając kilka z nich z prawie łysej głowy. Przeszedł go przenikliwy chłód. Wbił gnijące dłonie w kieszenie cuchnącej kurtki. Minął dom, w którym mieszkał jego znajomy Randy. Zwykł grać w pokera. Siedział z sąsiadem na plastikowych krzesełkach ogrodowych przy rozkładanym stoliku. Randy, zobaczywszy Paula, wstał od stolika i mu pomachał. Lewa połowa twarzy była przegnita do kości. Oczodół był pusty. W szczęce chwiało się jeszcze kilkanaście zębów, które wyszczerzył, gdy machał szarawą ręką bez skóry.
- Cześć, Paul. – Zawołał. Przechodzień ledwo zrozumiał, co znajomy powiedział. Z jego językiem musiało być coś bardzo nie tak. Paul pomyślał, że powinien pójść do lekarza. Po chwili roześmiał się.
Rozpięta przeciwdeszczowa kurtka Randyego wisiała na nim całkowicie. Sięgała niemalże do kolan. Paul zobaczył odstające żebra. – Przyłączysz się do nas? – Zasyczał ponownie trup. Zabrzmiało to jak „fyłąfyf fię fo nfas”?
- Nie. Niestety, nie. Śpieszę się do biblioteki, a potem do sklepu samochodowego. – Odkrzyknął. Z dnia na dzień jego głos przybierał coraz dziwniejszą barwę, ale nie martwiło go to. I tak już nie żył, więc co za różnica?
- Szkoda! Może innym razem. – Zawołał sąsiad. Zabrzmiało to jak „skfofa mofe inny rafem”.
- Na pewno. – Zgodził się przechodzień i skinął głową. Było chłodno, wiał przyjemny, orzeźwiający wiatr, który szalał pod kurtką Sandersona. Czuł jak przelatuje mu przez dziurę w brzuchu i wypada z drugiej strony. Było to bardzo krzepiące. Między żebrami miał miniaturowy przeciąg. Przyspieszył kroku kierując się do biblioteki. Zna przeciwka szła pani Dorris. Choć widział tylko mroczny zarys jej postaci i tak wiedział, że to ona. Miała chorą nogę, a pod pachą drewnianą kulę. Kulała. Te kilka tygodni, które spędziła w grobie źle na nią wpłynęły. Robaki wyżarły jej prawie całą nogę do kości, a za życia miała już z nią problemy. Kuśtykała, wspierając się. Owinięta była w jakąś ciemną szmatę. Jak było wiadomo, jej dom spłonął do gołej ziemi. Robota jakiegoś miejscowego podpalacza, którego potem złapano i oskalpowano. Co najbardziej dziwiło Paula: ludzie żywi nie postrzegali martwych, którzy wrócili, jako żywe trupy. Wręcz przeciwnie. Widzieli ich, jako anioły i uznawali ich powrót z grobu za cud. Wielu z nich zbierało się w miejscowym kościele, by wziąć udział w specjalnej mszy prowadzonej przez wielebnego Harrisa. Tematem było, oczywiście, „cudowne zmartwychwstanie naszych braci i sióstr”.
Gdy był na tyle blisko kobiety, by zajrzeć jej w twarz, przywitał ją serdecznie i pomachał zgniłą dłonią. Pani Dorris odwzajemniła się tym samym i pokuśtykała dalej chodnikiem. Paul przeszedł na drugą stronę ulicy. Teraz szedł obok pustego parkingu dla klientów lokalnego supermarketu. Na parkingu stało kilka sylwetek. Ich rozmowie towarzyszyły poruszające się migające czerwone ogniki tlących się papierosów.
Zaczął się zastanawiać, jak to możliwe, że nałogi nie opuściły tych ludzi nawet po śmierci. Może palili z przyzwyczajenia albo, dlatego że faktycznie czuli wyraźną potrzebę? Czy to samo było z alkoholikami i ćpunami? Pytania o pośmiertny żywot uzależnionych zajęły jego myśli. Na skrzyżowaniu skręcił w prawo. Po jednej stronie miał szpital, a po drugiej przychodnię. Burmistrz Killman zdecydował się je wyburzyć, bo, po co martwym opieka medyczna? Pracownicy służby zdrowia byli oburzeni. „Co się stanie jak kogoś przejedzie samochód?” Pytali, ale wszyscy się z nich śmiali. Przed przechodniem wznosiła się wysoka antena telewizyjno-radiowa. Nagle chłodną, spokojną noc rozdarł bezwzględny dla ciszy dźwięk wystrzału z pistoletu. Zgaduj Maleńka albo Trumienka – pomyślał i zaśmiał się. Śmiał się aż do chwili, gdy zostawił za plecami budynek telewizji. Wszedł w dzielnicę, jak to mawiali za życia, syfu i pijactwa. Z lokalu na rogu waliła wesoła muzyka country. Pamiętał za życia, że najczęściej dawali tu Alabamę, Eagles, rzadziej The Civil Wars. Osobiście uważał, że Civil Wars jest najlepsze, ale pal licho. W barze o nazwie Rednex – jak ten szwedzki zespół country siedziało kilkunastu miejscowych awanturników. Słuchali muzyki, prześcigali się w rzucaniu kurwami i wlewali w siebie mnóstwo piwa, które i tak za chwilę wylatywało przez dziurę w dupie, która mieli od urodzenia. Czasami narzekali na to, że nie mają już tętna i z nostalgią spoglądali na plakat, na którym ładna dziewczyna patrzyła z pożądaniem w ich stronę. Od czasu do czasu zamawiali coś do jedzenia, ale tylko po to, by podłubać w tym plastikowym widelcem. Bill Hartney, właściciel baru, miał zamiar wycofać całkowicie jedzenie z menu, bo teraz już nikt nie jadł. W całym miasteczku. Co innego z piwem i innymi alkoholami, które spożywali goście. Bill nazwał ich Nostalgierami, albo członkami gildii „Nostalgia”. Zdawał sobie sprawę, że brzmi to jak słowa jakiegoś pieprzonego czarodzieja z posranej gry RPG, ale nie przeszkadzało mu to specjalnie. Wręcz przeciwnie cieszył się, bo mimo swej śmierci dalej kultywowali zwyczaje z życia. Znał każdego z nich po imieniu. Walili piwo jedno za drugim, a potem wracali chwiejny krokiem, czasami na czworaka, do domu, co było dość dziwne, bo ich narządy już nie funkcjonowały. Tak samo krew już nie krążyła. Goście z likwidowanej służby zdrowia mieli by mega zagadkę. Barman nie sądziłby liczył się zbytnio dla nich fakt, że krew w ich ciałach już nie krąży i nie mogą poczuć się pijani. Ważne było, że wciąż pili i kontynuowali tradycję, od czasu do czasu zostawiając w kuflu ząb, czy dwa, na co także bezzębne siwoskóre kelnerki spoglądały z obrzydzeniem.
Tekst jest przejmujący swoim wydumanym realizmem. Uważam, że należą Ci się wielkie pochwały za to, że sięgając po taki gatunek i tematykę potrafiłeś zagłębić się w niej, budując doskonale realizm postaci bohaterów, przeniknąć temat do głębi. Niewielu autorom ten zabieg się udaje. Niewielu nawet nie zdaje sobie sprawy, że jest to konieczne, aby tekst miał w sobie głębię i ten jad, który u czytelnika wywołuje konieczne do prawidłowego odbioru emocje.
Na innych forach spotykałam się już z takimi autorami, którzy sięgając po drastyczny, niezwykły temat głaskali go tylko po wierzchu i pozostawiali czytelnika z uczuciem niedosytu.
Tobie udało się szczęśliwie tego uniknąć, za co zasługujesz u mnie na pochwałę.
Pozdrawiam serdecznie.
Oczekuję dalszego ciągu, bo ciekawią mnie dalsze losy bohatera.
Sanderson przeszedł obok baru z dziwną maską na twarzy zamiast zażenowania. Biblioteka była czynna od dwudziestej pierwszej, czyli jakby od dziewiątej rano, bo całe życie w miasteczku wywróciło się do góry nogami. Noc to dzień, a dzień to noc. Promienie słoneczne raziły wszystkich braci i wszystkie siostry, jakby to wielebny Harris powiedział. Tak więc za dnia zamykali się w swoich zarobaczonych domach i mieszkaniach, zaciągając kotary. Kładli się do pełnych robaków łóżek, nie przejmując się tym, że larwy much żywią się resztkami ich wnętrzności, a pająki zakładają na nie sieciowe pułapki.
Gdy doszedł do biblioteki, wspiął się po schodkach i otworzył masywne drzwi. Pomieszczenie było jasne i wyjątkowo zadbane. Nie było robaków i innych stworzeń, to znaczy „Braci Mniejszych”. Przywitała go Bobbi Hamilton, miejscowa bibliotekarka uczesana na Hilary Clinton. Na nosie miała okulary bez oprawek. Elegancki żakiet w odcieniu szarości i spódnicę w tym samym kolorze. O dziwo, ciuchy na niej nie wsiały jak na wszystkich. Nagle Paul uświadomił sobie, że rozkład jeszcze jej nie dopadł, ale na pewno już niedługo.
Sanderson był nauczycielem. Uczył angielskiego w podstawówce. Musiał wypożyczyć kilka książek, które były mu potrzebne do prowadzenia jutrzejszej lekcji. Chodziło o patriotyczne motywy w literaturze anglojęzycznej, głównie amerykańskiej. Nie uważał tego za odpowiedni temat dla dzieciaków w tym wieku, ale program musiał zrealizować. Nie wiedział, po co edukacja dalej funkcjonuje w miasteczku, ale burmistrz Killman uparł się. Przecież nie ukończą podstawówki, szkoły średniej i nie pójdą przecież na Harvard, Stanford ani na Yale, ani nawet na najgorszą uczelnię w Stanach, bo kto uczy żywe trupy? – Argumentował Sanderson. Killman odparł, że trzeba uczyć młodzież i krzewić w nich historię naszego kraju nawet, jeśli nie żyją. Sanderson rozkładał ręce. Nie to, że nie lubił uczyć, ale nie bardzo widział sens. W każdym razie poprawił pod pachą książki. Jedną z nich miała tytuł „Zabić drozda” autorstwa Harpera Lee. Znał tą książkę. Przerabiał ją kilka razy za życia. Przepiękna historia, która w niezwykle subtelny sposób uczy tolerancji.
Z biblioteki skierował się do komisu samochodowego. Miał nadzieję znaleźć tam to, czego szukał. Nie mylił się. Niegdyś potężnie gruby, dziś chudy jak patyk Tom Harley pomógł znaleźć odpowiednie części i zaoferował montaż za dodatkowe pięć dolarów. Sanderson grzecznie odmówił tego dodatku, podziękował za części i opuścił komis samochodowy. Harley obserwował go z papierosem wetkniętym w kącik zwiotczałych jak stara opona ust.
Minął bibliotekę, a potem bar, z którego wciąż waliła muzyka country. Alabama dawali właśnie przebój roku osiemdziesiątego dziewiątego Song of the South. Z lokalu dochodziły rozmowy awanturników-pijaków. Głosy należące do gości pomagały wokaliście śpiewać. Brzmiało to jak upiorne wycie psującego się radia tranzystorowego. Wyobraził sobie twarze awanturników uwięzione w głośnikach radia i zaśmiał się. Powietrze wyleciało przez dziurę po tracheotomii. Szedł dalej. Kurtka powoli zaczynała mu ciążyć. Jego pozbawione mięśni ramiona wołały o pomstę, jak na ironię, do nieba.
Poprawił książki pod kościstą pachą i ruszył dalej mijając supermarket. Goście palący fajki zniknęli.
Gdy wrócił do domu, rozsiadł się w wygodnym, ale zniszczonym fotelu w salonie i zaczął studiować przyniesione książki. Części samochodowe zostawił w korytarzu. Zajmie się tym później. Taki miał plan. Chudymi palcami przewracał strony książki, którą czytał. Po kilkunastu minutach rzucił ją w kąt i włączył telewizor. Reaper akurat strzelał prosto w czoło ostatniej kobiecie biorącej udział w teleturnieju. Sanderson wywnioskował, że musiała udzielić dużo prawidłowych odpowiedzi, bo jego wyprawa do biblioteki i komisu trochę trwała. Ale nie więcej niż trzydzieści minut. To całkiem sporo odpowiedzi – pomyślał.
- Cóż, to na tyle! – Oznajmił prezenter. Na marynarce i rękach miał krew uczestniczek. Dziura w twarzy poruszała się z każdym słowem. W jednej ręce zaciskał mikrofon, a w drugiej pistolet. Groteskowo kręcił nim na palcu jak rewolwerowiec. Obok niego stały trzy zatrzaśnięte trumny, a w nich martwe ciała kobiet, które posłużyły za rozrywkę dla lokalnej telewizji truposzy. – Nasze uczestniczki dzielnie walczyły prócz tej jednej. – Postawił nogę w błyszczącym lakierku na wieku trumny pierwszej uczestniczki, która nie odpowiedziała na pytanie dotyczące prezydentury. – Jak państwo sami widzieli, emocje dziś sięgnęły zenitu. Ta pani... – Chwila przerwy. Zaczął mielić ustami i nagle wypluł zęba. Wskazał na trumnę. – Tą panią tak wzięły nerwy, że zapomniała nawet o istnieniu Johna Fitzgeralda Kennedy’ego. Zabawne! – Żegnamy się z państwem i życzymy miłego dnia. Program prowadził dla państwa John Reaper! – Wyszczerzył resztki zębów w karykaturze uśmiechu. Kamera powoli odsuwała się od jego postaci, będącej żartem samym w sobie. Po chwili ukazała się publiczność pełna żywych trupów. Zagrała wesoła muzyczka Duane Eddy – Forty Miles of Bad Road i pojawiły się napisy końcowe. Paul zaczął delikatnie machać głową do rytmu. W karku mu strzelało, ale nie przejął się tym. Wyłączył telewizor i poszedł do garażu wraz z reklamówką z częściami.
***
To by było na tyle. Długo noszę się z zamiarem dopisania dalszego ciągu, ale jakoś nie mogę się zebrać. Jeżeli w najbliższym lub późniejszym czasie coś wyskrobię to obiecuję, że udostępnię. Jeżeli komuś podejdzie moja twórczość mogę wrzucić jakieś inne opowiadanie. To co jest powyżej to jedno z najkrótszych. Czasami nazywam swoją twórczość tego typu "skazą" bo ukazują rzeczywistość, ale w zupełnie odmienny sposób, spaczony, zniekształcony nawet prześmiewczy.
Dziękuje Ewo za ocenę. Jestem naprawdę zdziwiony, że ten tekst został tak pozytywnie oceniony. Naprawdę. Po udostępnieniu tego nie spodziewałem się żadnego dobrego słowa. Sądziłem, że moja praca wywoła negatywne emocje, a może nawet zrani uczucia odbiorcy.
Nie ukrywam, że Twoj tekst wywoluje silne emocje. Nie jest o pięknym świecie. Traktuje o czymś strasznym. Jednak nie oceniam tu treści tekstu a jedynie kunszt autora. Niedawno na innym forum przeczytałam postawiony do oceny tekst o relacjach sado-maso między mężczyznami. To też nie było miłe ale choć powinien mnie ogarnąć wstręt przy czytaniu, powinnam z gniewu zaciskać pięści, to przy tamtym tekście nic takiego nie miało miejsca. Za grzeczne było, bez wyrazu, bez refleksji. Ot, temat grzecznie pogłaskany po wierzchu. Jednak Twoją pracę oceniam o wiele wyżej, bo odważyłeś się nie tylko na wybór tak kontrowersyjnego tematu, ale umiałeś przedstawić go w sposób niezwykle przekonywujący. Ktoś może powiedzieć: Fe! Obrzydliwe! Ja wtedy odpowiem: Ma być fe, ma być obrzydliwe, bo to taka tematyka. Gdyby miało być piękne to piszmy o pięknie umajonych łąk.
Z całym szacunkiem dla ludzi, mających inne przekonania.
Pozdrawiam serdecznie.
Nie potrudził się nawet by zmienić obuwie na to, do chodzenia po domu. Brud był mu obojętny. Pomyślał, że powinien wytrzepać dywan w korytarzu, bo poza grubą warstwą kurzu, pod butami pękały karaluchy i inne robactwo. Bracia mniejsi. Za nic w świecie nie chciałby umierały pod jego butami. Obiecał sobie zająć się tym nieco później. Gdy skończy przy samochodzie. Nie wiedział ile zajmie mu wymiana gaźnika, ale miał nadzieję, że nie zejdzie mu z tym do jutra. Otworzył drzwi prowadzące do garażu. Z pomieszczenia buchnął smród stęchłego powietrza i lekko słodkawy odór rozkładających się zwłok. Gdy zapalił światło, znaczy się dwie żarówki o mocy czterdziestu watów zobaczył gnijącego szczura wielkości kota. Żarówki były słabe, bo wszelkie światło raziło nowych mieszkańców. Czterdzieści wat to było maksimum, którego mogli używać nie ryzykując potwornego, pulsującego bólu oczu.
Uśmiechnął się krzywo i odkopnął ciało na bok. Nie zwrócił nawet uwagi, gdy z ciała wypadły białe wijące się groteskowo larwy. Kilka uczepiło się jego buta i nogawki spodni. Ciało z szelestem posunęło po podłodze i zatrzymało się na skrzynce z narzędziami, która zagrała pojedyncza, metaliczną nutę oburzenia. Zastanawiał się skąd mógł wziąć się tutaj ten szczur. Przez moment ta informacja wydawała się zupełnie nieosiągalna dla jego wyżeranego przez robaki mózgu, ale po chwili udało mu się połączyć wszystkie fakty. Było to przedwczoraj, kiedy pracował w garażu. Wówczas szukał przyczyny kłopotu z samochodem. Bardzo możliwe, że nie domknął pokrywy garażowej. Coraz częściej zdarzało mu się, że czegoś zapominał. Doszedł do wniosku, że coś musiało go rozproszyć i po prostu ka boom. Polecenie „zamknij drzwi garażowe” wypadło mu z głowy. Stęchłe powietrze świadczyło o tym, że dawno tu nie wietrzono, więc prawdopodobnie domknął wrota jak trzeba.
- Ale co zabiło tego parszywego szczura? – Powiedział do siebie rozglądając się po garażu szukając przyczyny. Wszystkie sprzęty były rzecz jasna na swoim miejscu. Wzruszył lekceważąco ramiona i zajrzał do reklamówki. Miał wszystko, czego potrzebował. Położył pakunek na kafelkach, które kiedyś były białe i zrobił kilka kroków w kierunku skrzynki z narzędziami. Ponownie odkopnął zdechłego szczura. Larwy zdążyły już obleźć skrzynkę z narzędziami i kilka innych sprzętów. Delikatnie i przyjacielsko zgarnął je szarą ręką z pudła. Z uśmiechem stwierdził, że robaki wędrują do swoich kompanów. Takie małe, społeczne robaczki – pomyślał z uśmiechem.
Gdy dźwignął skrzynkę z narzędziami poczuł się lekko zaniepokojony. Podniesienie pudła wymagało od niego więcej siły niż przedwczoraj. Czyżby słabł? Jeśli tak to, dlaczego? Co było tego powodem? Bał się nawet dociekać.
Do jego umysłu ponownie wkradł się szczur. Myśląc o tym, co mogło go zabić grzebał w samochodzie jak chirurg w ciele człowieka. Wnet usłyszał bębnienie kropel deszczu o garażowy dach z blachy falistej. Był zadowolony, że zdążył załatwić wszystkie sprawy przed ulewą. Raz mu się zdarzyło zmoknąć. Ledwo doszedł do domu. Jego kurtka łapczywie pochłaniała każdą kroplę stając się coraz cięższa i cięższa. W końcu każdy krok stał się dla niego ogromnym wysiłkiem. Jego całkowicie pozbawione mięśni, zniszczone, wątłe ciało ledwo poradziło sobie z ciężarem zamokniętego materiału. Po tej krótkiej przygodzie przysiągł sobie, że nigdy więcej nie podejmie takie ryzyka.
Gdyby teraz zmókł to miałby nie mały kłopot, ale nie umarłby drugi raz, więc, w czym problem? Nie miał pojęcia, choć wyobraził sobie jak ciężka, przemoczona kurtka łamie mu kości tułowia. Nie tyle, co łamie, ale wygina zmuszając je do popękania. Co by się wtedy stało? Straciłby zdolność chodzenia na dwóch nogach? Jego szczupła wiedza anatomiczna podpowiadała, że było to całkiem możliwe, choć nie chciał w to nigdy uwierzyć. Naturalnie bał się własnej klęski. Ponownej.
Te myśli przeniosły go w przeszłość, do dnia, w którym Paul Sanderson wrócił zza grobu. Było głucho i ciemno. Do jego uszu dochodził tylko jakiś nieokreślony dźwięk. Przypominał bzyczenie. Po chwili zrozumiał, że to mucha latająca wewnątrz trumny. Świetnie słyszał jak spanikowana uderzała raz po raz o wieko próbując się wydostać. Paul nie wiedział, co się stało. Zaczął wrzeszczeć jak opętany i walić rękami w wieko. Był teraz bardzo podobny do muchy, która mu towarzyszyła. W głowie miał setki pytań i myśli. Jedną z nich jakże klarowną i najbliższą prawdy była:
Śmierć kliniczna.
To było by marzenie, bowiem Paul dopiero teraz poczuł okropny smród rozkładającego się ciała. Własnego ciała, to nie ulegało wątpliwości. Poczuł, ze cały jego świat, prawa biologii, fizyki i całej reszty nauk, które poznał w szkole będąc nastolatkiem, wzory, teorie, schematy obracają się w gówno.
Bez przerwy walił dłońmi w wieko, krzycząc. Jego głos przybrał zupełnie inną barwę niż za życia, ale nawet tego nie spostrzegł. Priorytetem było wydostanie się z trumny. Nawet, jeśli miał nad sobą dziewięć stóp ubitej ziemi. Jego dzika walka poszła oczywiście na nic. W końcu się uspokoił i miał zamiar zaczął racjonalnie myśleć, o ile w ogóle jest to wykonalne w takiej sytuacji. Po pewnym czasie strach odszedł całkowicie i Paul poczuł się prawie jak w domu. Trochę przyciasnym, ale domu. W końcu udało mu się zasnąć.
Zbudził go dopiero dziwny łomot. Coś ciężkiego spadło na trumnę lub w nią uderzyło. Poczuł świeże powietrze, co było jednoznaczne z tym, że ktoś go wykopał. Słyszał nieco zniekształcone głosy dwóch mężczyzn, ale nie rozumiał ani słowa. Po jakimś czasie użyli łomu do otworzenia wieka.
- Ostrożnie! – Zawołał Paul nie wiedząc w ogóle, po co ty czyni. I tak był martwy. Jak w późniejszym czasie mawiał właściciel baru „Bardziej martwy nie będziesz”.
Dwoma silnymi szarpnięciami wyrwano wieko trumny. Paul zobaczył nad sobą dwie sylwetki. Światło srebrzystego księżyca oświetlało ich ciała. Nad trumną stał wielebny Harris w swojej ohydnej, szarej, gnijącej postaci. Miał na sobie garnitur, w którym zawsze odprawiał nabożeństwa. W siwych, chudych rękach trzymał łopatę. Towarzyszył mu Mark Sandman, ten od sklepu z artykułami żelaznymi. Z kącika sflaczałych ust zwisał Salem. Mark kopcił papierocha jak parowóz. Duże chmury niebieskiego dymu ulatywały do nieba. Brudny kaszkiet przekręcony był jakby na szczęśliwą stronę. Mark również był trupem. Wielebny uśmiechnął się szeroko i pozdrowił „nowego brata” jak na duchownego przystało. Wyciągnęli Paula z grobu.
Do dziś Sandman pilnowałby każdemu udało się wrócić. To znaczy powstać z grobu. Każdego dnia, czyli właściwie w nocy pełnił na zmianę dyżury z zastępcą szeryfa. Jego grafik obejmował soboty i niedziele, bo w pozostałe pięć dni na cmentarzu był grabarz, więc udział właściciela sklepu stawał się zbyteczny. Do tej funkcji, Sandmana powołał sam burmistrz Killman. „Ty byłeś pierwszy, więc znasz się na tym” - powiedział puszczając mimo uszu protesty Marka.
Sandersona wciąż męczyło to jedno pytanie. Kto, lub co zabiło tego cholernego szczura? Pomyślał o psach. W tej okolicy wiele osób miało psy, jeszcze za życia – tego pierwszego. To byłoby racjonalnym wyjaśnieniem gdyby nie fakt, że wszystkie psy zostały odstrzelone przez samego szeryfa, po tym jak ludzie zaczęli powracać. Zwierzęta stały się bardzo agresywne w stosunku do swoich właścicieli i reszty zmartwychwstałych, więc trzeba było coś z tym zrobić. Jeśli ostał się jakiś bezpański kundel, to Sanderson mógł mieć problem. Gdyby dopadł go duży pies raczej nie dałby rady mu uciec, tym bardziej go zatłuc. Zwierzę było większym zagrożeniem niż przemoczona kurtka.
Larwy wiedzione zapachem smakowitego kąska, czyli całym ciałem Sandersona, zdążyły go już obleźć. Trup nie przejmował się tym. Kończył właśnie robotę przy samochodzie. Dokręcenie ostatniej śruby zajęło mu trochę więcej czasu, bo musiał włożyć w to więcej siły. Na domiar złego klucz ślizgał mu się w rękach.
Gdy skończył wygramolił się spod swojego starego Pinto rocznik osiemdziesiąty, i wsiadł za kierownicę. Silnik odpalił. Wszystko było w jak najlepszym porządku. Wysiadł i posprzątał narzędzia.
Już miał wyjść z garażu, kiedy utkwił spojrzenie w tym cholernym, zdechłym szczurze. Z niemałym wysiłkiem podniósł blaszaną, garażową pokrywę i ze złością wykopał zwłoki. Po wszystkim klasnął kilka razy w ręce w geście zadumy, prawie posiadając się z radości. Jednak jego dobry humor nie trwał zbyt długo, bo zobaczył, że coś odpadło z jego dłoni. Gdy schylił się by temu przyjrzeć spostrzegł, że to trzy, okrągłe paznokcie. Jego własne. Zaniepokojony przyjrzał się swoim dłoniom. Wyglądały jak zawsze, jeśli nie liczyć pierwszego życia. Pierwszy raz odkąd zaczął drugie życie przeszło mu przez myśl, że służba zdrowia mogłaby się jednak przydać.
Zdobył się na cień uśmiechu i opuścił garaż. Miał jeszcze do wytrzepania dywan. Już kucnąłby go zwinąć, kiedy do głowy wpadł mu lepszy pomysł. Łatwiejszy. Obiema rękami chwycił za materiał i po prostu wyciągnął chodnik z domu. Wyrzucił go na dwór. Wzdrygnął się, gdy poczuł zimny podmuch wiatru na swoich gołych kościach. Czym prędzej zamknął drzwi.
Wrócił z powrotem do salonu, w którym zastał wygaszony telewizor, starą kanapę, która niemal poruszała się w rytm życia tysięcy robaków, które zalęgły się w poszyciu, jednak jego największą uwagę przykuła książka Harpera Lee, którą wypożyczył dziś z biblioteki.
Kościstymi palcami podniósł ją z ziemi i ponownie otworzył. Z dziwnym uczuciem smutku przyjrzał się blaknącym powoli literom. Usiadł na kanapie, z której wypadła kolejna porcja najróżniejszego robactwa. Insekty w popłochu rozbiegły się po mieszkaniu. Sanderson zaczął czytać. Chciał przypomnieć sobie treść, bo dopiero teraz zrozumiał, że nawet nie ma pojęcia, o czym jest ta książka. Proces gnicia mózgu postępował, ale Sanderson jak na ironię nie miał o tym najmniejszego pojęcia.
Przesiedział tak kilka godzin. Nie wiedział ile dokładnie, bo w ściennym zegarze wyładowały się baterie, a Paul nowych po prostu nie kupił. Nie widział potrzeby. Czas przestał się liczyć. Jak wszystko.
Rzucił niedbale powieść na podłogę zabijając spokojnie kroczącego po podłodze pająka. Książka niemalże poślizgnęła się po wnętrznościach pajęczaka. Już pamiętał, o czym jest ta książka. Po kilkudziesięciu stronach przypomniał sobie wszystko. Miał tylko nadzieję, że do jutra nie uleci to z jego umysłu, który przypominał podziurawiony ser.
Znudzony i zrezygnowany, niemający pojęcia, co zrobić z własną, marną egzystencją chwycił za pilota od telewizora. Ekran rozjaśnił się i Sanderson zobaczył szarą, kościstą prezenterkę, której połowa twarzy była już tylko nagą czaszką. Ubrana była w grafitowy żakiet i ołówkową spódnice. Jej palce, którymi wskazywała zimne i ciepłe fronty przypominały innowacyjne wskaźniki. Skóra zeszła z końcówek palców odsłaniając fragmenty kości. Resztę powoli gnijącej dłoni pokrywała szara skóra, przyozdobiona żółtymi plamami ropy.
- Znad Kanady nadejdzie dużo zimnego powietrza. Powinni państwo spodziewać się ulewnych deszczy, a może nawet nadejścia śniegu.
Paul zdołał jedynie wychwycić, co trzecie, co czwarte słowo. Reszta brzmiała jak spółgłoskowy bełkot niemający ani początku, ani końca. Nie mógł tego słuchać. Za bramą jego podświadomości czaiła się rzeczywistość. Wiedział, że z nim stanie się to samo, ale jak szybko to postąpi? Nie miał pojęcia, nie chciał wiedzieć, ani nawet się nad tym zastanawiać. Zmienił kanał mając nadzieje, że telewizja odpędzi te frasobliwe myśli. Dawali jakiś stary western z Clintem Eastwoodem, kiedy to jeszcze był młody i potrafił się uśmiechnąć nie wyglądając przy tym sztucznie jak plastikowe dziewczyny z funtem gładzi szpachlowej na twarzy. Nie lubił westernów.
Niestety więcej kanałów nie mieli. Usługi takie jak kablówka tutaj nie dochodziły. Burmistrz uznał, że to zbyt niebezpieczne dla im małej społeczności truposzy. Gdyby to wyszło na jaw pewnie spadło by im na łeb wojsko i oddziały specjalnie. Pewnie by ich rozwalili w drobny mak śmigłowcami, albo czołgami. Temu piekłu towarzyszyłaby piosenka Rolling Stonesów „Współczucie dla diabła” znana jeszcze z wojny wietnamskiej. Wtedy też stała nieoficjalnym hymnem bojowym armii Amerykańskiej, która bezlitośnie kosiła równo z trawą ludność cywilną i częstowała Wietkong deserem z napalmu.
Wirniki śmigłowców cięłyby powietrze wypuszczając rakiety i pociski naprowadzające. Czołgi przejeżdżałyby po samochodach, albo bezpośrednio przez domy, a temu wszystkiemu towarzyszyłby głos Micka Jaggera „Byłem już tu sam, przyznam się wam, gdy Chrystus cierpiał i wątpił sam…” A potem tylko strzały żołnierzy, zdeformowane krzyki ponownie umierających mieszkańców, łoskot gąsienic i szelest wirników niczym szarańczy. „I dobrze się upewniłem, że Piłat umyje ręce i przypieczętuje Jego los.” I nikt by nie wspomniał o mieście umarłych.
Coś za coś pomyślał Sanderson tracąc zainteresowanie rewolwerowcami. Wizja ponownej śmierci, kolejny raz, tego dnia sprowadziła go na ścieżkę zwątpienia w własną ledwo trzymającą się kupy egzystencję.
Co zabiło tego szczura?
Wpadło mu do głowy pewne rozwiązanie, ściśle związane z nim samym i innymi mieszkańcami. Może właśnie przyszedł czas na zwierzęta? Może cokolwiek zalęgło się w miasteczku, „zabijające powietrze” zdecydowało, że świat powinien pójść naprzód? Może żywi ludzie to już przeżytek? Zepsute zabawki, które należy po prostu wyrzucić i zastąpić nowymi? Czyżby kolejny krok w ścieżki ewolucji? Co jeśli inne miasteczka, a potem całe metropolie przyjmą identyczny model? A może to już się dzieje? Właśnie teraz.
Co jeśli jestem świadkiem największych zmian w dziejach świata?¬ – Pomyślał Sanderson prawie czując, że stał się wybrańcem. Po chwili parsknął jednak grobowym śmiechem wiedząc, że to niemożliwe. Wiedział, że takie rzeczy nie zdarzają się prostym ludziom, na dodatek trupom.
Witam, spróbuję wypisać to, co mi wpadło w oko.
"Za nic w świecie nie chciałby umierały pod jego butami"
Po"chciał' przed "by' powinien być przecinek i spacja vide! ..."nie chciał, by umierały"...
"Wzruszył lekceważąco ramiona i zajrzał do reklamówki"
Powinno być "ramionami"
"To było by marzenie, bowiem Paul dopiero teraz poczuł okropny smród rozkładającego się ciała."
Tutaj natomiast by powinno być razem: "byłoby"
"Do dziś Sandman pilnowałby każdemu udało się wrócić"
winno być:' pilnował by"
"Burmistrz uznał, że to zbyt niebezpieczne dla im małej społeczności truposzy."
W tym zdaniu "im" jest chyba niepotrzebne.Może miało być "ich"?
"Gdyby to wyszło na jaw pewnie spadło by im na łeb wojsko i oddziały specjalne."
Konsekwentnie tak, jak kilkakrortnie w podobnych zwrotach później powinno być "spadłoby"
" Czyżby kolejny krok w ścieżki ewolucji?"
Nie wiem, czy nie minę się z Twoją intencją proponując "na ścieżce ewolucji"
Tyle drobiazgów wypatrzyłam pod względem technicznym.
Muszę stwierdzić, że robi się coraz ciekawiej.Cały czas zastanawiam się, co się stanie z Sandersonem. nawet sympatyczny jest. Podejrzewam, że szczur jest zapowiedzią jakiejś istotnej zmiany.
Czekam na dalszy ciąg i pozdrawiam serdecznie.
Dziękuje za poprawienie. Kolejnymi błędami proszę się nie przejmować. Wynikają one z wysokiego tempa pisania. Czasami po prostu któryś klawisz nie wskoczy jak trzeba albo word coś namiesza. Nie trzeba poprawiać. Niedługo i tak prześlę tekst mojemu redaktorowi ;)
***
- Niech mnie Freddie Mercury przeleci, jeśli to prawda. – Ponownie się roześmiał, gdyż przed oczami pojawiła mu się szczegółowa wizja tego zdarzenia. Po chwili uświadomił sobie, że Freddie nie miałby nawet jak tego dokonać, bo Paul, lekko mówiąc był już nieźle przegnity i cuchnął.
Wspomnienie Sandersona siedziało w pokoju i zaśmiewało się demonicznie do sufitu. Obawiał się, że szczeka wyleci mu z zawiasów, ale nie mógł się opanować. Wizja wyskakującej szczęki, jak na ironię rozbawiła go jeszcze bardziej. Do resztek umysłu wkradła się świadomość, że śmiech może doprowadzić jego ciało do jeszcze szybszego rozpadu, który zdawał się postępować z każdym dniem. Przyspieszał jak planety i gwiazdy oddalające się od siebie wysoko w przestrzeni kosmicznej. Wciąż się śmiał, czując, że zaczyna boleć go szczęka i brzuch, co było dosyć dziwne. Rozsądek kazał mu się opanować, bo wizja wyskakującej z zawiasów szczęki stała się prawie realna. Co by potem zrobił? Poszedł do mechanika i powiedział: „Panie, wbij pan to młotkiem na miejsce”? Służba zdrowia została zlikwidowana. Teraz Sanderson poczuł, że to mógł być spory błąd. W ogóle całe jego życie było błędem, który powinien zostać naprawiony. Jego umysł krzyknął:
Killman musi zginąć! - Ale Paul nie miał najmniejszego pojęcia, dlaczego tak się stało.
Był to dynamiczny, wsteczny wytwór jego dawnej pamięci. Już nie pamiętał, że za życia nienawidził burmistrza jak psa. Teraz czy go lubił czy nie, nie miało najmniejszego znaczenia. Wszyscy byli żywymi trupami, nie jedli, nie pili, nie płacili rachunków, więc ich życie stało się prostsze i bezkonfliktowe. Paul nie był psychologiem, ale wiedział, że konflikty często biorą się z zazdrości, rzadziej z różnicy poglądów. Teoretycznie mógłby zazdrościć burmistrzowi, jako takiej władzy, ale tylko, dlatego, że dużo zarabiał. Teraz nie dostawał wypłaty, bo oficjalnie nie żył, a rejestr ludności nie przewidywał żadnych zasiłków dla zmarłych, więc co za różnica? Resztę dnia, (czyli nocy) spędził na przygotowaniu do jutrzejszych zajęć w szkole. Nie miał pojęcia jak liczna będzie jego grupa tym razem. Sądził, że uszczupli się o jedną osobę. Na ostatnich zajęciach, w piątek, mała Ann strasznie źle się poczuła. Sanderson wysłał ją do pielęgniarki, która była teraz jedyną przedstawicielką służby zdrowia w mieście. Przepisy mówiły jasno i wyraźnie o obowiązku opieki medycznej w szkole.
Paul pamiętał, jaki był szum, kiedy rodzice dzieci sprzeciwili się usunięciu pielęgniarki ze szkoły. Prawie padła by ofiarą likwidacji służby zdrowia jednak Killman zgodził się zrobić wyjątek i zostawić panią Bony na stanowisku.
Mała Ann wyglądała jakby miała zaraz się rozpaść. Wywołana do odpowiedzi, miała opowiedzieć, o czym było opowiadanie, które mieli przeczytać w ramach zadania domowego. Przy tym tak się zestresowała, że wypluła cztery zęby i wyrwała resztki włosów. Gdy Sanderson to zobaczył od razu wysłał ją do pielęgniarki. Potem dowiedział się od reszty dzieciaków, że dziewczynkę odebrali rodzice, co nie było niczym dziwnym.
Po przygotowaniu się do lekcji Sanderson, zasłonił kotary i zapadł w niespokojny sen.
W tym śnie widział siebie samego, odzianego w wojskowy mundur. Był żywy. Jeszcze miał w sobie poprzednie życie. Przy ramieniu trzymał karabin. Siedział na brzegu nisko zawieszonego nad ziemią śmigłowca wojskowego i strzelał do odmienionych mieszkańców swojego miasta, którzy uciekali w popłochu do swoich domów. Poniżej śmigały pociski zapalające, buchały płomienie i przejeżdżały wozy opancerzone, tnąc seriami z pokładowych karabinów maszynowych przerażonych mieszkańców – żywe trupy. Pani Dorris – ta od uszkodzonej nogi rozpaczliwie próbowała biec, ale nie mogła. Chora noga na to nie pozwalała. W końcu jej kula nie wytrzymała i złamała się. Pani Dorris upadła. Wołała do pozostałych by jej pomogli, ale nikt jej nie słyszał, albo po prostu nie chciał słyszeć. Wszędzie słychać było muzykę. Sanderson wycelował w nią i bezlitośnie rozstrzelał wypuszczając długą śmiercionośną serię pocisków karabinowych. Z dziur wylotowych buchnęły miniaturowe chmury kurzu, lub prochu. Mimo to pani Dorris wciąż się ruszała. Pociski połamały jej kręgosłup i żebra. Nie mogła wstać, ale w dalszym ciągu się czołgała. Po chwili przejechał po niej bojowy wóz piechoty ścierając jej ciało na proch. Z wojskowych pojazdów i śmigłowców płynęły dźwięki tej okropnej piosenki Stonesów „Współczucie dla diabła”. „I dobrze się upewniłem, że Piłat umyje ręce i przypieczętuje Jego los” wyznawał Mick Jagger. Głos wokalisty odbijał się echem po całym mieście jednak o wiele straszniejszy był zawodzący z tyłu piosenki chórek. Śmigłowiec ruszył naprzód wznosząc się ponad budynki. Na jednym ze skrzyżowań stał wielebny Harris i śpiewał psalm, 136 kiedy przejechał po nim czołg. „Nazywaj mnie po prostu Lucyferem” zawył wokalista. Psalm urwał się na zawsze.
Sanderson obudził się nagle czując na całym, gnijącym ciele dziwne, szarpiące dreszcze. Z niepokojem spojrzał w kierunku okna. Było już ciemno, albo jeszcze ciemno. Nie miał pewności, jednak, gdy spojrzał na zegarek spostrzegł, że za kilka minut zadzwoni jego budzik. Zrezygnował z dalszego spania. Jak zwykle zostawił na szarej pościeli plamę płynów ustrojowych i kilka ostatnich włosów, jakie mu zostały. Za kilka chwil musiał wyjść do szkoły by poprowadzić lekcje z literatury. Ubrał się w brudną, poprzecieraną koszulę, która kiedyś miała barwę śniegu, ciemne spodnie, które całkiem nieźle maskowały wystające spod resztek tkanki kości. Na łysą głowę pełną brązowych plam wcisnął czapę z logiem jakiejś drużyny baseballowej. Zdawał sobie sprawę, że wygląda jak ostatni idiota, ale co za różnica. Przypomniał sobie o wczorajszej prognozie pogody i zabrał również stary parasol. Przejrzał się w pełnym pajęczyn lustrze i uznał, że wygląda całkiem przyzwoicie jak na trupa. Prawie zapomniał o kurtce i książce Harper Lee. Leżała pod ścianą. Gdy ją podniósł odkleiła się od zgniecionego ciała pająka z dziwnym dźwiękiem przypominającym odgłos rozwijanej taśmy klejącej. Wcisnął ją do teczki i poszedł do garażu.
Podniesienie pokrywy zabrało mu jeszcze więcej siły niż wczoraj, ale jakoś dał radę. Po kilku chwilach jechał już przy otwartych szybach w stronę szkoły. Samochód po wymianie gaźnika chodził całkiem przyzwoicie. Minął bar Hartneya, z którego płynęły dźwięki „Współczucie dla diabła”. Ogarnęło go dziwne uczucie. Za życia nazwałby to strachem, albo lękiem. Doznał bardzo podobnego uczucia, które dotykało jego obecnego stanu ciała i ducha i właśnie to było takie przerażające.
Nie możesz być bardziej martwy, Paul. – Usłyszał w swojej głowie głos rozsądku.
Czy aby na pewno? – Głos należał bez wątpienia do Micka Jaggera. I właśnie to go zmartwiło. Czego tak naprawdę doświadczył? Nie miał pojęcia, ale coś mu podpowiadało, że to była zapowiedź. Tylko, czego?
Przyspieszyłby jak najszybciej zostawić w tyle muzykę z baru. Po chwili znalazł się na skrzyżowaniu i skręcił w kierunku szkoły. Na brudnym parkingu stało już kilka innych samochodów należących do pozostałych nauczycieli. Ze szkoły wychodziła właśnie wycieczka. Na czele jedna z nauczycielek, z którą Sanderson kręcił za życia, a za nią pochód małych zwłok w parach chłopiec-dziewczynka. Szli w kierunku wieży telewizyjno radiowej. Dzieci wesoło pokiwały do nauczyciela literatury, ale Paul nie oddał gestu.
Tekst niezmiennie ciekawy, choć zmienia się trochę charakter. Powiedziałabym, że żaczyna się dynamizować. Daje się wyczuć, że lada moment coś się stanie. Nastąpi jakiś punkt zwrotny w tej beznadziei, która jest losem Paula Sandersona. Oby tak się stało! Czekam na to.
Wstawiaj kolejne fragmenty.
Pozdrawiam.
Dziękuję za tak pozytywny odbiór. Jak już wcześniej mówiłem spodziewałem się negatywów. Bardzo chciałbym też poznać odczucia innych forumowiczów. Nie wiem kiedy udostępnię kolejny fragment, ale pewnie już nie na forum, ze względu na małe zainteresowanie, tylko jakoś na PW.
Pozdrowienia.