ďťż
Strona Główna Kobieta, mężczyzna, przyjacieleNowa wyprawa do Centrum Planowania 2012NUKA z AllegroListy rankingowe na luty 2013?ŚlubowanieZuza część naszego stadkastudia a szkolenie podstawowe w szkole policjikontakt z duchemLalkaZwolnienieTesty 30 paĹşdziernik Legionowo
 

Kobieta, mężczyzna, przyjaciele

Memento drogi, mam prośbę, która myślę nie wykracza po za granice tego co w Twej mocy, usuń proszę w dziale: Opowiadania, "Rzogrzesznik od part I do III", ponieważ wrzucam go teraz w całości, niniejszym dziękuję uprzejmie i miłej męki przy czytaniu,
autorskie ps. może i to przydługie, ale nie uznaję Rozgrzesznika za książkę więc...

„ Rozgrzesznik ”

„lepiej jednak skończyć nawet w pięknym szaleństwie niż w szarej, nudnej banalności i marazmie.”- Witkacy

„Ah, tajemni poeci oswobodzenia dusz naszych, gdzie głosy Wasze?”

Rozdział pierwszy: „Przedstawienie postaci”

Ile zapłacisz za życie bez grzechu, kobieto?- szepnął Lucyfer wprost do ucha śpiącej. Kobieta, gwałtownym krzykiem wdarła się w aksamit nocnej ciszy. Odbiciem jej twarzy wydawał się zastygły na niebie Księżyc. Dzisiejszej nocy niebo wyglądało jak gdyby ktoś pomalował je jaskrawo-niebieskim pisakiem. A jej krzyk wciąż odbijał się od ścian i nikł w chłodzie, sączącym się przez otwarte okno.

Fragmenty z życia przeszłego Niepokoju.

Kilka kropel potu, powoli spływając z czoła do pokrytego gęsią skórką dekoltu. Kobieta nazwana Luną oddychała szybko. Płytko i łapczywie napełniając płuca powietrzem. Czegoś w tym oddechu brakowało, czuła, że jakaś część jej płuc pozostaje pusta i łaknąca tlenu.

Następnie wśród nocnej ciszy ( na myśl przyszła mi kolęda ) rozległo się donośne pukanie do drzwi. Dalej nastąpił niezwykle długi, niezwykle niecenzuralny oraz niezwykle irytujący monolog sąsiada z za ściany. Stanęło na groźbach wezwania policji, za zakłócanie ciszy nocnej. Luna swym dziwnym zwyczajem nie odezwała się ani słowem. Nauczyła się tego jeszcze jako małe dziecko, po prostu lubiła udawać, że jej nie ma.
Trzask drzwi na klatce schodowej potoczył się na rozgłośni echa, potem wszystko spowił całun ciszy.

Siedziała na łóżku, dopiero teraz poczuła chłód nocy. Raz po raz przeczesując palcami krótkie włosy, nerwowo rozglądała się po pokoju.
Dreszcze przychodziły wraz z deszczem.
Układ zmarszczek na czole pokazywał, ze nad czymś się zastanawia. Potem kolejno następne zmarszczki szkicowały na jej owalnej twarzy strach. Kobieta siedziała na łóżku, i tam na razie ją pozostawimy. Możemy mieć tylko nadzieję, że przez czas ten nie zamieni się w rzeźbę.

Nazywają mnie Niepokojem, bo pod tą postacią przyszło mi egzystować. Tak, wiem, za chwilę stwierdzisz, że uczucie niepokoju nie jest cielesne. Zanim usłyszę Twoje ‘ale’, powiedz: Czy nigdy, siedząc w pustym mieszkaniu, patrząc na nagą, przepalającą się żarówkę, widząc biała poświatę na meblach i kurz tańczący w powietrzu, nie miałeś ochoty krzyczeć? Krzyczeć ile sił w płucach, tak by usłyszała Cię osobno, każda z czterech ścian? To reakcja histeryczna. Znasz to obezwładniające uczucie, przychodzące szarym rankiem? Chwytające za gardło i czule szepczące do ucha, rzeczy tak straszne, tak obrzydliwe, że nie odważyłbyś się o nich mówić? Znasz szaleństwo białego nieba i wariactwa jesiennych liści? I znasz to uczucie, kiedy zacina się winda, żołądek podjeżdża do gardła, żałujesz każdego obejrzanego horroru, czujesz ogarniający Cię strach. Irracjonalny i bardzo niepraktyczny w sytuacjach krytycznych.

No już, śmiało. Przecież widzę, jak włos jeży Ci się na karku. Jak przed twymi oczami przelatują różne wycinki wspomnień.
Znasz to.
A to, to jestem Ja. Jestem słowem pochłanianym, uczuciem wyjadanym łyżeczką, na tą chwilę oddajesz mi się całkowicie, a ja zamykam Cię na chwil kilka w Magicznym Królestwie.

Ps. Słyszałeś może, że magia nie zawsze jest dobra i czasami nie dodaje się do niej cukru by łatwiej było przełknąć?

Niepokój

Noc stąpa lekko, cicho, księżycem na niebie rozgwieżdżonym.- choć te słowa nie posiadają żadnego ukrytego sensu, zawsze ją uspokajały. Fakt, że już świtało nic dla niej nie znaczył, wciąż powtarzała jedno i to samo zdanie.
Dopiero kiedy promienie denerwującego zimowego słońca zajrzały w jej zielone oczy, ocknęła się.
Tylko złe osoby zasługują na zielone oczy.
Powoli rozpoczynał się dzień, pora, którą Luna miała ochotę zwyczajnie przespać. Musiała jednak zrobić coś z rozmazanym makijażem i siniakiem na dekolcie.
Beznadziejna sprawa, co tu jeszcze można zrobić? Wszyscy jesteśmy wariatami.- mruczała, oglądając straty po dniu wczorajszym.
Jednak to co było teraz, było. Stało na swoim miejscu w czasoprzestrzeni. Miało swoją zwyczajność.
Z każdej zwyczajnej rzeczy i normalnej osoby, zawsze emanował niesamowity spokój. Cała reszta jest urojona.
Kobiety nie martwiły rzeczy wyżej wymienione, nie martwiło jej też to, ze śniadanie już po raz trzeci z rzędu zastępują jej dwa papierosy i mocna kawa. To co było źródłem jej zmartwień było na tyle odbiegające od norm, że aż nienormalne. Niepokoiło ją to, ze staje przed lustrem i nie wie, że pomieszczenie w, którym się znajduje to łazienka, nie pamiętała nazw kolorów, zwykłych gestów, a nawet zapominała jak się nazywa.
Krótkotrwałe utraty świadomości, gubiła się powoli na życiowych zakrętach. Bo zakręty te wypełnione popiołem, spirytusem i białymi rzeczami były trudne do przebycia.
; dwa papierosy spalone, reszta kawy wylana zlewu;

- Znowu nie wytrzymałaś, znowu musiałaś.
- Inaczej nie mogłam, czerwień była tak denerwująco jaskrawa.
- Spójrz na siebie uważnie.
- Nie chcę, nie chcę znać realiów tego co się ze mną dzieje.
Luna rozmawiała z własnym, nagim odbiciem lustrzanym. W zlewie było kilka kropel krwi, na podłodze leżała strzykawka. Oczy kobiety były coraz bardziej puste. A potem ogarnęła ją ciemność- który to już raz?

Nie próbuj odgadnąć teraz, tych wszystkich ‘razów’, nie jest Ci to potrzebne. Czasami lepiej jest pozostać w pieprzonej i niewinnej nieświadomości. Szelest gazet w mieszkaniu, przeciąg w pokojach i kobieta ogarnięta białym szaleństwem w łazience.

„ I kop mnie jeszcze i tak już nic nie czuję, przecież kopiesz obłok!”

„Rozdział drugi: Paradoks istnienia.”

Ah i oh. Czuję się dziś jak gdyby obdarto mnie z mojej niewidzialności. Każdy się obejrzał, każdy mnie zauważył.

Paradoksem istnienia był On. Jego zbyt długie ciemne włosy, jego zbyt podkrążone ciemne oczy. Zresztą już nawet nie pamiętam koloru tamtych oczu.
Zawsze jednak towarzyszyły mu gołębie. Szum ich skrzydeł, smród ich odchodów i spojrzenie pomarańczowych źrenic. On sam był czymś na kształt gołębia. W wiecznie zakurzonym płaszczu i wystrzępionym swetrze. W kieszeni nosił ziarna słonecznika i pachniał słonecznikiem. Dłonie miał czerwone z zimna,, palce długie, szczupłe i odrobinę zakrzywione. Mówię wam, istny gołąb! A kiedy tylko zanucił głosem pozbawionym jakiejkolwiek barwy ptaki zlatywały się tłumnie, obsiadając go całego. Czasami miałam wrażenie, ze On jest pusty, albo cały wypchany piórami. Wszystko robił zbyt mechanicznie. Zbyt mechanicznie nawet żebrał pod kościołem. Nienaturalnie zamykał powieki, kiedy udawał, że śpi. Cały tak dziwnie nie pasował do Waszej normalności.

Ona też była paradoksem. Zachwiania emocjonalne, zakochanie we własnym odbiciu lustrzanym. Zdaje się, że czegoś szukała, bo ilekroć ją widziałam była nieuczesana, a oczy miała rozbiegane. Czasami w ręku trzymała niebieski balonik. Powtarzała często szeptem:
Kiedyś będę tak lekka, że ten balonik mnie uniesie. A wtedy do mnie wrócisz.
Kolejna niezbyt realna osóbka, zamknięta w formie kartki i atramentu.
Naprawdę nie potrafisz ujrzeć jej zmęczonych oczu, wśród liter?

Lubię patrzeć na dzieci. Lubię chłonąć czystość ich dusz i umysłów. Głaskać miękkie włosy, czasem podać kolorową łopatkę lub złośliwie sypnąć w oczka piaskiem. Bo piasku nie lubię. Bo kiedyś piaskownica była strefą wpływów, była przesiąknięta moczem i nie widać w niej było miłych dzieci.
Moja inność była powodem pytań, na niektóre nią znałam odpowiedzi. Czasem niektóre z tych dzieci zagrzebuje twarz w piasku. Dławi się, a ja mu w tym pomagam. Bo czasami lubię zrobić dziecku małego psikusa, a że kończy się na białej trumience to już mnie nie obchodzi. Dzieci bywają okrutne, a piaskownica z dzieciństwa przypomina mi miejsce pierwszej egzekucji.
Pierwsza śmierć, pierwsze zmartwychwstanie.

Szkoda, wielka szkoda, ze nie widziałeś jej duszy wcześniej. Była rozkoszna, kiedyś była. Teraz każde nowe słowo, każdy papieros, każde przełknięcie śliny było nowym pacjentem urzędującym w jej myślach, było kolejnym rozpoznaniem choroby. Szpital psychiatryczny, hodowany i pielęgnowany w jej głowie. Ma fundament z wykałaczek. A słyszałeś, może kiedyś, że drewniane fundamenty są łatwopalne?
Wystarczy draska lub Smok Wawelski, prosto z krakowskiej legendy.

„ Tu samobójstwo, smakuje jak opium.”

Niepokój.

Rozdział trzeci: „Nieśmiertelna Nirvana”

Tęsknota za Nieznanym jest najpiękniejsza, bo tak wiele pozostawione jest wtedy na pastwę wyobraźni. I zwykle wszystko kończy się morałem „i żyli długo i szczęśliwie.” Amen.

Czy do tej opowieści mogę wpleść coś od siebie? Coś ze swych idei i przekonań? Coś z własnych refleksji? W sumie, nie powinnam, bo to przecież kontynuacja czyjegoś życia. A jednak wybaczcie, nie potrafię się powstrzymać. Zacznijmy więc powoli i delikatnie, a potem będzie z górki.

Mam własnego Kurta pod łóżkiem, w szufladzie na pulpicie. Noszę go w sercu i na piersiach, w zagięciach materiału. Ten pistolet, który trzymam w dłoni kiedyś należał do niego, to szkło zbitych butelek z roku 1994 należy teraz do moich stóp.
Zapomniałam butów, co to za brunatna kałuża?
Mam jego oczy i dwa kosmyki włosów, mam jego głos na zdartej taśmie. Studio nagrań wygląda jak wehikuł czasu, wejdę. Jak nie wyjdę po dwóch latach szykujcie mi trumnę, koniecznie z dębowego drewna.
I Wszystko dosłownie wszystko pachnie krwią. Lubię zapach krwi.
Znam jeszcze jedną osobę, która zapach krwi wręcz uwielbia. Pan Piotr, znam go od dawna choć tylko z widzenia. Może raczej powinnam napisać: znałam?
Na Pana Piotra zawsze wołałam Piotruś Pan, bo wydawał mi się bardzo ulotny, jakby za kilka chwil miał odlecieć do Nibylandii. No i odleciał. Roznosiciel źle mu wywróżył wyjście na prostą. Chyba dalej go nie pamiętasz.
No dalej, Piotruś Pan z tuszem życia na ramionach, zabójstwo żony i krwawy napis na oblodzonym balkonie głoszący: „ Nie wiem dlaczego nie jesteśmy z innej bajki”- lub coś podobnego. Już pamiętasz? Jego postać choć przedstawiona „ po łebkach” zapadła gdzieś w Twojej pamięci.

Ogłoszenie:

Uprzejmie informuję państwa, że dnia Nieznanego, roku Nieoznaczonego, Pan Piotr, znany również jako Piotruś Pan, odleciał do Nibylandii. Wiadomość jaką zostawił na szczycie dziesięciopiętrowego budynku brzmiała: „ Teraz zacznie się nowy rozdział.”
Dla wiarygodności tej informacji załączamy zdjęcia i akt zgonu.

Podpisano, Niepokój z Miasta.

Ludzie często tłumaczą się złym nastrojem, i nie chcą płacić za swoje błędy. Próbują odciąć się od własnych problemów, zamiatają je pod dywan myśląc, ze same znikną.
Przykro mi rzec, ze ta bajka nie posiada żadnego morału.

Znasz to uczucie, ogarniające całe ciało. Delikatnymi drgawkami, gdy patrzysz na pustą białą kartę. W ręku trzymasz ołówek, i nie przejmujesz się tym, że bluza spadła z krzesła, a brat zbyt głośno rozmawia przez telefon. Jesteś Ty i Twoja głowa. Tylko. W ciszy, pustce praktycznie. Jak narkotykowy trans. Nie czujesz, nie myślisz, nie wiesz. Tylko widzisz. Masz tylko oczy i to, co przekazują do mózgu.
Cierpienie jest życiem, jeśli cierpisz to znaczy, że żyjesz.
Zrozum to Mała Dziewczynko.
On też cierpiał, znał to uczucie, zna je dalej.
Mówisz, że nie żyje. A to nie Ty na stronie w sieci pisałaś „ Nieśmiertelna Nirvana”?

A on żyje. Kurt Cobain będzie żył, dopóki żyje Jego obraz w sercach młodych ludzi. A to oznacza, ze nigdy nie umrze. Nieśmiertelność jest obrazem idealnym Jego wędrówki.

To tak, z mych własnych konkluzji. To ja stojąc w tym pokoju, czuję Go wszędzie. I czuję Go nawet po zastrzeleniu siebie samej.

Niepokój.

Rozdział czwarty: „This is halloween- everybody scream!”

Roznosiciel Ulotek mówił mi kiedyś, ze strach przed śmiercią, jest kolejnym banałem zamkniętym w ogóle umysłu. Kolejną nieudaną próbą ucieczki przed rzeczywistością. Dalej we mnie jest Jego głos.
Polubiłam chaotyczny styl pisania, mogę tu traktować ludzi jak strzępki gazet. Mogę zrobić wszystko, jestem Panią własnego świata.
Podoba mi się to.

Prawdopodobnie jest równina, pełna czarnych krzyży. Przepełniona pomarańczowym niebem. Prawdopodobnie, bo trzeba oddać swój umysł by się tam dostać.
Wyśniłam właśnie tę równinę.
Była tam kolejka czarnych postaci, chciałam przejść bo czegoś szukałam.
Co Pani robi?!
Tutaj się czeka na swoją kolej!
Hej, zostało tam coś jeszcze? Po co my tu stoimy?
Nie wiadomo, ale trzeba stać.
Niech się Pani nie pcha!

Śmiać mi się chciało. Spokojnie kochani, ja nie tej kolejki szukam, bo ta to chyba kolejka do nieba. Biedactwa- za dużo was, wszyscy się w niebie nie zmieścicie. Szukam, pokazuję ludziom mój bilet, a oni tylko na niego zerkając, spalają się i w proch zamieniają.
„ z prochu powstałeś, w proch się obrócisz.”
Bilet mi mój Książe zarezerwował, więc dalej cierpliwie szukam.
Słyszę gwizd pociągu, czuję gorącą parę, widzę dopalające się w żarze pomarańczowych obłoków dzieci. Pociąg się zatrzymuje, wokół niego poświata biała. Szaleństwo nagle ogarnia ciała ludzkie. Matki zostawiają dzieci, mężowie porzucają żony, bliźni depcze bliźniego- byle do pociągu zdążyć, byle się zmieścić.
Już wszyscy zapakowani, jak w paczce. Wiatr rozwiewa popiół spalonych ciał, ciekawe dlaczego ja się ostałam? I nagle przychodzi do mnie zrozumienie. To wszystko to iluzja, drzwi pociągu zamykają się powoli. Wypchnięto z wagonu młodego chłopaka, on zrozpaczony dobija się, lecz drzwi już zamknięte. Podchodzę do niego, ale on już zwariował, mamrocze tylko:
Nie zmieściłem się, nie zmieściłem.- pyk! Spalił się.
Pociąg odjeżdża, opada kurtyna, na wagonach krwią wymazany napis „ PIEKŁO”, ludzie instynktownie wyczuwają, ze coś jest nie tak. Rozlegają się pierwsze przerażone krzyki zrozumienia.
Stoję sama wśród pyłu i smrodu spalonych ciał. Niebo czerwone niczym krew, pociąg niknie w oddali, czarne krzyże odwracają się do góry nogami. Tory przyprósza śnieg. Czuję jak gdybym nóg nie miała, więc siadam. A kiedy siadam, niebo się otwiera i z nieba Bóg schodzi. Zdawałoby się, ze Bóg, bo muskularne ma ciało i złota poświata zamiast twarzy. Głos ma donośny. I podczas gdy ja zastanawiam się, kto to, czy to aby na pewno On? Słyszę płacz i gorzkie łkanie. Łzy boże tworzą kilka rzek krystalicznych.
Jam Bóg ojciec Wasz, przyszedłem wierni po Was! A wyście mi w twarz opluli!
„ no to już po Tobie pieprzona ateistko”- tak sobie jakoś myślałam.
Wszystkie krzyże się łamią. A Bóg, właściwie Jego ucieleśnienie mówi:
- Byłem od Początku, Ja stworzyłem wszystko i ja wszystko unicestwię. A Ty kobieto- i tu pada jasność straszna na mnie.

Stoję na prawdopodobnej równinie, jedyna ocalała, jedyny niedowiarek.
Ty się ostałaś bo w nic nie wierzyłaś, ale teraz masz już dowody. Oh ludzie!- zaczyna, znów płacząc – Dzieci moje, źle z Wami będzie!

Bóg znika, rozmył się- jak kiepska iluzja. Niebo znów pomarańczowe.
Ja, połamane krzyże mijając, śnieg rozpraszając, torami biegnę. Pociągu gwizd gonię, do piekła kochani podążam, białą drogą, prosto w dół, turkot kół gonię, Diabła za ogon łapię.

To mój umysł właśnie wyśnił, a może było to naprawdę, lub będzie?
Za oknem jest zbyt jasno. Słyszę radosne chichoty. „cukierek albo psikus!”
Pogoniłam już z pod drzwi swoich kilka małych przebierańców. Ah, ludzie jakże śmieszny jest Wasz strach przed śmiercią! I jak śmieszne są Wasze oszukana i kradzione święta.
„ this is halloween- everybody scream!”

Niepokój.

Rozdział piąty: „Moralne granice.”

To miała być opowieść o ludziach, wszystko jednak zamienia się w autoportret. Lecz pozwolę słowom płynąć, niech się pisze co pisać się chce. Niech litery cisną się prze ze mnie strumieniem gorzkim.

Głośna muzyka nie jest dobra dla głowy. Wysłuchaj kilku nic nie znaczących kawałków, składających się z samego rytmu- ale głośno.
Pieszczenie słuchu, czyż nie?
Pomyśl więc o tych młodych dziewczynach, zarówno ich ciała jak i dusza są obnażone, są na sprzedaż. One istnieją po to by się sprzedawać, by tańczyć w półmroku, dla Twojego dowodu, ze jesteś stuprocentowym mężczyzną. Dla Twojego królewskiego wzwodu i kilku chwil przyjemności popitych piwem. Są młode ciałem, ale tak stare duchem. W ich zdrowych ciałach tkwią chore dusze.
Moralne granice naszych umysłów? To przecież bzdura, to co dla nas zwyczajne nas nie zgorszy i nie zdziwi. Zależy jak nas wychowano i w jakie pudełeczka zaszufladkowano.
Już nie chcę roztrząsać tych obrazów, bo znów kartkę zmoczę łzami, a tego nie chce nikt, bo jakże później doczytać się wśród morza kleksów?

„ Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!”

Rozdział szósty: „ Wyjście z cienia.”

Tak naprawdę, jestem tą kobietą w niemodnym brązowym płaszczu. Lubię połykać litery i oddychać czystą miłością. Znałam nawet kiedyś Roznosiciela i nawet go kochałam. Ale kiedy znalazłam jego ciało w stanie swobodnego rozkładu, zrozumiałam, że jego dusza nie należy już do naszego świata. Dałam sobie spokój. Tylko, ze w kieszeni jego płaszcza (wybaczcie, byłam zbyt ciekawa by nie zajrzeć) znalazłam pół grama jego białego nieba (tak, on nie był psychopatą, tylko pieprzonym ćpunem) oraz jego notes. Na stronie tytułowej był napis: Ucieczka przed białym niebem.
I wiem, że to co przeczytałam, zawsze mnie będzie prześladować, więc postanowiłam poprowadzić kontynuację chorego umysłu narkomana. Teraz już wiecie, kim jestem ja i wiecie dlaczego Roznosiciel nie lubił śniegu i nieba.
Bo były białe i sprowadzały się do posmaku jego białej drogi.

„ Trzeba rozwiązać ręce i nogi, odkneblować usta i wytrząsnąć z głowy, wszystkie dawne nałogi.”- Witkacy.

Niepokój.

Rozdział siódmy: „ Dekoracyjny chaos.”

Dziś myślałam, że udało mi się go spotkać. Ta skulona postać na cmentarnej ławce. Czapka zsunięta na oczy, czarny, klasycznie brudny płaszcz i postrzępiony szalik. Roznosiciel zawsze wyglądał jak zbyt długo miętoszona w dłoni fotografia.
Cóż, myliłam się. To nie był On. Jednak podeszłam, siadając obok, uśmiechając się jak nie porównując widmo i uporczywie wpatrując w papierosa w dłoni chłopaka. Poczęstował mnie po chwili- przynajmniej był wychowany. Opowiedział o sobie, tak po prostu mi zaufał, zadziwiające.

Kolejny pociąg opuścił dworzec, chmara gołębi znów wzbiła się w powietrze, wraz z dworcowym kurzem. Żar lał się z nieba, błogosławił swymi promieniami wszystkich przepoconych ludzi- smażąc wszystko w głębokim tłuszczu. A czarnowłosy chłopak o postrzępionych paznokciach siedział pod murkiem, grając na harmonijce.
( kiedy mi to opowiadał, miałam wrażenie de ja vu. Jeszcze z czasów opowieści Roznosiciela.)
Obok leżał wysłużony kapelusz, większość ludzi korzystających z pociągów go znała i zawsze wrzucała kilka drobnych. Nie było mu źle. Ale wiadomo, każde miasto, dzieli się na strefy, a w każdej strefie króluje inna banda, i surowo pilnuje swoich granic. Było co było, jest jak jest. Mieszkał z kotem w piwnicy, czasami coś zjadł, czasami nie. Bywało różnie, jak to w życiu.
Urzekła mnie w jego postaci jednak prostota. Potrafił szczerze się uśmiechnąć mimo swojego losu, potrafił powiedzieć, że wierzy w Boga mimo swego własnego koszmaru, nie traktował swojego życia jak greckiej tragedii, nie przybierał komicznie rozżalonych masek. To było piękne, kiedy skończył swoją opowieść, momentalnie zemdlał, wezwano pogotowie. I nie wiem co było potem.

„ Wierz, w coś trzeba wierzyć, bo wiara cuda czyni i góry przenosić może.”

Nie ma już sił, każdego dnia umiera z miłości, patrząc na swoje niknące w oddali szklanej tafli jutra. To jest tak smutne, to, że znika, ulatnia się niczym gaz, pozsostawiajac po sobie cichy syk i głośny wybuch przy opróżnieniu zbiornika.
Ma nietypową, prawie śniadą cerę, ale to wina ojca, murzyna i matki albinoski o połyskujących czerwienią oczach. Ma typowe włosy. Szatynka i statystycznie zielone oczy, tak jak wypisali w dowodzie. Oczy ma w chłodnym zielonym odcieniu, nakrapiane srebrnymi plamkami. Nieistotny szczegół, mało osób to zauważa.

Była też kobieta z zespoełem: rozpoznania szaleństwa
Siedziała w dusznym pokoju, leżąca na stoliku pusta popielniczka przypominała jej, że nie może zapalić. Uszy raniła tak zwana ciężka muzyka drżąca w głośnikach. Obok woda nie gazowana w małej butelce, wiatr rozwiewał włosy wentylatorem. Kolor oczu zmieniał się zgodnie ze stopniem spokoju, gdy poczynała być niespokojna źrenice jej się zmniejszały a tęczówki zieleniały. Jak u wiedźmy.
Albo kota.
Nie spała, była zbyt szalona by spać, a jej głowę przepełniało zbyt wiele szeptów by usnąć. Piła, paliła bo była szalona w sam raz by pić i palić. Tak przynajmniej zwykła się wymawiać. Nawet raz poszła do konfesjonału. W stanie nietrzeźwym. Nawet bardzo. Oparła się o zakratkowane okienko w drewnianym pokoiku zwierzeń i wydyszała oddechem -mocno zajeżdżającym whisky- Księdzu prosto w twarz :
- Uprawiam prostytucję własnego umysłu, łapiesz facet? Więcej grzechów nie pamiętam- czknęła- bo piłam.- została łaskawie wyniesiona z wieczornej spowiedzi, w przypływie miłosierdzia nad marnym ludzkim istnieniem pewien młody ksiądz pozwolił jej wytrzeźwieć na kościelnych schodach. To na tyle jeśli chodzi o epizody i interwencje Boga w jej życiu, zawsze dziękowała za te schody.
Rozbijała lustra, tłukła lusterka kieszonkowe, dyskutowała z nauczycielami i lekarzami, leki antydepresyjne zazwyczaj popijała tanim winem. Rzadziej wódką. Popadała w monotonię;
Szare poranki, szkoła, kłamstwa, kłótnie, ludzie i chlanie- każdy przecinek liczy się jako pięć papierosów w przerwach na odpoczynek od dnia.
Kiedyś na ulicy spotkała starą cygankę.
- Wie pani? Oh, piękna spódnica!
- Dziękuję złotko, może z dłoni powróżyć?
- Tak, tak może pani powróżyć, a w zamian ja pani później coś powiem dobrze?
Cyganka ujęła jej dłoń i marszcząc czoło szeroko otworzyła swoje cygańskie oczęta.
- Skarbie! Powinnaś być nieżywa od tygodnia!
- Widzi pani- wcisnęła jej w dłoń kilka złotych i odpaliła camela- Wszystkie znaki mówią, że powinno mnie tu nie być. Ja się zgadzam, znudziło mi się życie- wypuściła z płuc ogromną białą chmurę tytoniowego dymu.- Tylko wygląda to tak, że zwyczajne samobójstwo wydaje mi się nudne i takie… niedoskonałe?- szukała zrozumienia w jej oczach, na próżno. Zniecierpliwiła się- Ojć, no! Chodzi o to, że przede mną powiesiło się, utopiło, podcięło żyły, przedawkowało miliony ludzi, nie chcę po śmierci trafić do statystyki.
- A jak byś dziecino umrzeć chciała?
- Zastanówmy się. O! Mam! Na przykład na Szaleństwo umrzeć bym mogła, da się załatwić?
Cyganka klasnęła w dłonie ozdobione złotymi bransoletami.
A ta co powinna nie żyć od tygodnia czyli ja- zanim się zorientowała świat zawirował i zamienił się w wielobarwną plamę. Właśnie podziwiałam ekspresję i surrealizm plamy kiedy okazało się, że stoję przed obliczem Boga.
- O kurw…- cisnęło mi się na usta.
Tak, dokładnie tak. Stałam przed Nim w glanach, w podartych spodniach i z papierosem w ręce!
- Udało się? Umarłam na Szaleństwo?
- Tak dziecko moje kochane- Bóg otarł łzę wzruszenia po czym przytulił mnie mocno.
Ta, w tamtym momencie sama zastanawiałam się co ja cholera ćpałam?
Nagle zewsząd wybiegły króliki w różnorakich kapeluszach, czekałam, aż skądś wyjdzie na przykład Wojewódzki czy Chylińska, -niechby nawet Ibisz!- krzycząc „mamy Cię!”. Nic z tych rzeczy. Bóg rzekł:
- Witamy wśród wariatóf!- naprawdę! Zaakcentował „f”. A potem wyrosły na mych plecach plastikowo-brokatowe skrzydła, na głowę wsadzono mi różowy cylinder i: bum! Okazało się, że jestem zbawiona. Mama się ucieszy jak jej napiszę gdzie spędzam wakacje. Ciekawe czy te króliki mają tu chociaż odrobinę whisky?

Rozdział ósmy: „ I święci, święci, dużo świętych dla świętych. Zaglądają do nas z obrazów i rzeźbionych ornamentów.”

Nie rozdziałowa, jednorazowa jak woreczek na drugie śniadanie opowieść, niekoniecznie o człowieku:
Siano.

-Tak, powinieneś dmuchać jeszcze mocniej.- pomyślała. Z braku jakichkolwiek określeń, powiedzmy, że była to Ona. Spacer po pomarańczowych dachówkach. Buty niezbyt równo stukocą po dachu. Postać ubrana w mrok, obszyta w cień, włosy w kolorze siana. Balansowała na cienkiej granicy zabawy, a śmierci. Ręce rozłożone jak gdyby wierzyła, że może odlecieć.
-Nareszcie!- okrzyk ulgi wydobył się z jej ust. Dachówka z lekkim zdziwieniem oderwała się od dachu i uleciała z wiatrem, tak to daje wyobrażenie siły tamtejszego wiatru. Choć tak naprawdę Ona była lekka jak garść siana. Drzewa sękatymi gałęziami rozdrapywały do krwi niebo, niebo wyło. Księżyc jest Szatanem, śmiał się.
-Jak się czujesz będąc wrogiem Chrystusa?
W odpowiedzi słychać głuchy warkot, paznokcie rwące włosy z głowy.
Ulica zapomniana przez Boga, uwierzysz, że nawet Słońce boi się tu pokazywać? Za to Księżyc, w nocy wisi na niebie, wręcz prowokując by rzucać w niego kamieniami. Ludzie z tej ulicy często próbowali ukamienować Księżyc. Szalona ulica to była. Księżyc bywał często bezczelny, mrugał do tej co włosy miała w kolorze siana i słuchał jej conocnych spowiedzi:
-Gdy inne dzieci w wieku ośmiu lat, bawiły się w piaskownicy, ja piłam spirytus na ławce w parku, poznając co znaczy słowo Mężczyzna.-

przebłyski.

-Nie mów, nie mów do mnie więcej! Jedni nazywają Cię mordercą, inni świętym, kim naprawdę jesteś?- wołała wymachując rytualnym krótkim nożem, jego ostrze lśniło blado. W tym pokoju czuć było złą energię, nieoswojonej duszy, mordu dokonanego, niedopałków w popielniczce. Blado lśniło noża ostrze.
Kropla wody tak denerwująco wolno staczała się w dół. To takie niesprawiedliwe, bo jej głowa już dawno leżała poniżej rogu pralki. Staczała się w dół, na łeb, na szyję. A jej szyję i łeb czerwono pokrywała gęsta krew. Spójrz kropla spadła na kafelki. Wytrzyj ręce z krwi tych słów nim wyjdziesz z nimi do ludzi.
ewangelia.

Kiedy następne głowy w proch się obrócą, faszerowane nowymi opcjami religii? Chyba wtedy kiedy ten świat się skończy, prawdopodobnie długo nie będziemy czekać. Może gdzieś tam daleko? Śmiesznie zabrzmi: może w innym wymiarze? Może tylko w światach tych głów, które się ostoją? Mówiąc „chyba” możliwe jest wszystko. Żałuję tylko, że w słowie „wszystko” mieści się tak niewiele. Bo jest to słowo bardzo abstrakcyjne, dające nam złudne poczucie swej słownej wielkości i objętości, podczas gdy zawiera tyle co pojemnik na śmieci opróżniony rankiem. Słowa to wszystko, słowa to nic, dzięki nim możemy wszystko obrócić w pył.
A to wszystko to ja, to wszystko to wasze pragnienie wierzenia w cokolwiek. A co zostaje gdy nie możesz uwierzyć w nic? Ja.

Proszę, a oto i ten jasny, przejrzysty świat o, który tak prosicie. Tylko wiecie? Ten Wasz świat jest umazany Bożym gównem.

Równe rzędy drzew, niczym zapałki, to taki domek z kart. Mały metalowy rowerek sunie karcianą uliczką, domki z papierowych pierników, biała filiżanka otula dom zapachem kawy. Idzie na burze, zaczyna się deszcz.
Witryna z cukru: „Plastikowe-kolorowe Usługi Pogrzebowe.”
Różowa niczym lizak walizeczka na kółkach, z pomiędzy zapięcia wyłazi żółta włóczka, walizka stukoce delikatnie po czarno-białym dworcu, ciągnięta przez papierowa lalkę o oczach narysowanych niebieskim pisakiem.
Pomarańczowa trumna, obok kolorowe baloniki i sprzedawca waty cukrowej. Fanfary, barwnie ubrane klowny- wyróżniające się z szarej masy tłumu. Słychać trąbkę, grają jazz. Ksiądz zadziera swą „kieckę”, zdaje się, że to parodia pogrzebu. Święci przewracają się w papierowych grobach. Kilka fałszujących głosów słyszę w chórze, odłóż tą opowieść! I odejdź w niepokoju Człowieku z Papieru.

Wizja tego co stanie się z Waszą wiarą i religią, ona już jest tak śmieszna jak wypisana wyżej parodia. Pomyślcie zatem, co będzie dalej?

„W tym łonie czy grobie jesteśmy wolni od zgiełku ulic.”

Niepokój.

Rozdział dziewiąty: „Ezoteryczny Bóg.”

„Nadzieja matką głupich”- coś w tym musi być, coś tutaj tkwi, wwiercając Ci się w głowę swoim sensem i ukrytym znaczeniem. Bo wiara to nadzieja, a nadzieję mają Ci którzy toną.
A gdybym rzekła: porozmawiajmy ?
Pomówmy o Bogu.
O, którym Bogu myślisz ?
O każdym. Wszystko może być Twoim Bogiem, lub bóstwem.
Mówmy więc o bóstwach, moim jest Samotność. Przybiera piękną formę łez i cierpienia ilekroć się do niej modlę.
Modlitwa do Samotności? Naprawdę w nią wierzysz ?
Tak. Jest wszechobecna, czuję ją całym sobą, zawsze czułem. Krąży lękiem po mych żyłach. Mimo wszystko to tylko modlitwa, a ja jestem sam.
Nie jesteś sam, jesteś samotny. Tak jest od kiedy zaprzedałeś duszę ułomnej wierze.
Ja chciałem tą wiarę wypożyczyć, tak na chwilkę. Ale Samotność jest zazdrosna, ukradła mi ją. A potem pokochałem moje bóstwo, jakkolwiek nielogicznie to brzmi.
To nie brzmi nielogicznie, to zwyczajnie bełkot osoby, która dała pożreć swoją wiarę i opluła twarz Nadziei.
Pamiętasz schizofreniczkę z łazienki? Ta, którą regularnie ogarniała ciemność, ta, która rozmawiała z własnym lustrzanym odbiciem. Luna. Pamiętasz Lunę?

W jej głowie rosło drzewo. Miało czarne gałęzie, sękate, powykręcane w nadnaturalny sposób. W drzewie były twarze, z namalowanym na nich bólem, strachem i cierpieniem. Twarze bały się bo tam tkwiły, Ona bała się bo powracała tam w snach. Którejś nocy głosy szepnęły, zaszeleścił wiatr, rozlewając krzyk twarzy, aż po korzenie drzewa.
Który motyw samobójstwa jest modny? Chyba wypadłam z obiegu. Luno, jesteś pieprzoną ćpunką. Nie obchodzi mnie to, nie teraz kiedy trucizna delikatnie pieści me zmysły rozlewając się po żyle.
Widzisz powtarzalność scen? To teraz nastąpi coś co na tle szarego, zwyczajnego i zaćpanego życia Luny wypada bardzo oryginalnie.
Kobieto, co się dzieje? Dlaczego leżysz w wannie? Dlaczego trudno jest złapać Ci oddech ?
Bóg, istniejesz ?
A i owszem, istnieję oraz jestem cholernie miłosierny, więc w sumie szkoda, że nie masz wiary bo pozwoliłbym Ci wtedy jeszcze żyć.
Proszę, pozwól.
Nie. Umieraj kochanie. Nakarm się nadzieją na szybki koniec, lub strachem powolnego konania. Udław się niewiarą swoją.- Bóg zapalił papierosa, usiadł na chłodnych kafelkach i patrzył spokojnie na autodestrukcję własnego dzieła. Wyglądał jak ciekawy życia człowiek, chłonący wszystko jak sucha gąbka. Doświadczał.
Pamiętasz już Lunę? To dobrze. A teraz szybko o niej zapomnij. Czary-mary. Ostrzegałam, ze magia nie zawsze jest słodka.

Rozdział dziesiąty: „Moje prywatne piekło”

Patrzyłem jak odchodziła. Złoty refleks w jej jasnych włosach, jej złotych włosach. Zwyczajnie umówiliśmy się o określonej godzinie, ona podeszła do mnie z cudownym uśmiechem na swych jasno-różowych ustach i śmiejąc się perliście wbiła mi ostrze noża w brzuch. Jej oczy błyszczały satysfakcją gdy przekręcała ostrze. Czułem je w sobie, nie bolało za mocno nie jak to co mówiła swymi pięknymi ustami. Patrzyłem na moją nadzieję, która wypływała ze mnie niczym wnętrzności z żołądka. Nie bolało za mocno.
Zabiła mnie jednym prostym zdaniem: „Byliśmy, jesteśmy, będziemy przyjaciółmi.”
Mi nie pozostaje nic jak się powiesić.
Leżałem, miesiącami leżałem i patrzyłem na sufit w moim pokoju. Była pora deszczowa, mój nastrój był idealnie zsynchronizowany z pogodą. Mój sufit przeciekał. Moje serce martwiało pod osłoną żeber. Moje serce odmawiało pracy, zmęczyło je to wszystko, zmęczyła je moja głowa, której myśli nakazywały mu bić mocno i szybko. Poddawałem się. Na moim suficie był ładny żyrandol, czarny, zwyczajny, mocno zawieszony.
Był idealny. Myśl o nim nie chciała uciec z głowy, nawet gdy jadłem, nawet gdy się kąpałem, nawet gdy próbowałem spać. Był zbyt idealny, a może to ja go idealizowałem.

Po dwóch tygodniach wracałam. Wracałam, a nienawidziłam powrotów, żadnych. Nie miałam pojęcia czy cieszyć się czy z rozpaczy rwać włosy z głowy. Nie wiedziałam nic, nawet tego jak powinnam się czuć. Słuchałam miarowego powarkiwania autobusowego silnika i popowej muzyki lecącej bezsensownym strumieniem z radia. Myślałam o pamięci ludzkiej. Jakie to zadziwiające urządzenie, jakie popieprzone.
Ja miałam doskonałą pamięć do złych wydarzeń. Złych. Pamiętałam choć nie chciałam i nie pomagało mi nic, żadne tak zwane; znieczulenia. On bezczelnie nie pamiętał nic, On bezczelnie czuł się skrzywdzony, a moja dusza krzyczała. Z wielkiego przerażenia, większego niż wszystko. No tak, nie ma czegoś takiego jak wszystko. No bo czym jest „wszystko”? Niczym, a co jest „niczym”? Wszystko. Widzisz jakikolwiek sens? No, nie. Właśnie tu się z Tobą zgodzę, moją głowę przepełniały tylko takie nic nie znaczące myśli. Warkot silnika urwał się nagle, zorientowałam się, że to mój przystanek. Przystanek po drodze do piekła. Mojego własnego piekła. Zmusiłam moje ciało do uniesienia zbyt ciężkiej walizki i zawładnięcia zbyt ciężkim ciałem. Poruszałam powoli nogami, obutymi w zbyt ciężkie buty. Posuwałam się powoli, przy każdym pokonywanym kroku marzyłam by ziemia otworzyła się i wchłonęła mnie na zawsze w swoje ciemne odmęty. Gdziekolwiek, jakkolwiek!

Prześcieradło, które próbowałem zawiązać w mocny supeł było piękne, takie białe i niewinne. Nie patrzyło na mnie z wyrzutem tak jak mój kot. Mój kot miał w oczach jedno cholerne pytanie, gdyby umiał mówić zapewne zapytałby: „Po cholerę bawisz się swoim posłaniem?!”. Ale jako zwierze był w niemocy, mógł tylko przekrzywiać główkę z boku na bok i żałośnie pomrukiwać. Właśnie tak, żałośnie pomrukiwać. Oh, jak żałośnie. Oddychałem głęboko, nie czułem bólu, nie miałem wnętrzności, byłem wypatroszony, serce powoli się zatrzymywało, dobiegało do mety. Krew pulsowała mi w skroniach coraz słabiej, było I-DE-AL-NIE.

Tupot moich ociężałych nóg niósł się po klatce schodowej, myślałam już tylko o tym by dojść na czwarte piętro i chwycić butelkę chłodzącą się w lodówce. Jednak czwarte piętro było prawie nieosiągalne, przeklinałam wszystkich za brak windy w moim bloku. Płakałam, trzęsącą się dłoń trzymałam przyciśniętą do piersi. To bolało, moje uczucie do Niego bolało, autentycznie i to jak cholera. Kuliłam się i trzęsłam. Drugą drżącą ręką z wysiłkiem przytrzymywałam walizkę. Była niedopięta, z za zamka wyglądał kawałek mojej różowej piżamy. Ta piżama wybitnie nie pasowała kolorem do szarości mej sytuacji. Zaśmiałam się w głos i nagłym przypływem sił pokonałam ostatnie osiem schodków. Stanęłam przed moimi drzwiami, wyjrzałam przez okno na deszczowy krajobraz, na błyszczące się mdło deszczem chodniki i neony miasta. Podjęłam ostateczną decyzję by powstrzymać się od skoku, zresztą, nie miałam pewności czy zmieszczę się w oknie. Załamałabym się psychicznie gdyby okazało się, ze mam do tego za gruby tyłek.
Zadzwoniłam.
Kurw...- dzwonek był taki głośny. Zapewne obudzę współlokatora, ale po kilkumiesięcznym „leczeniu” depresji przyda mu się spacer z pokoju na przedpokój. Odczekałam kilka minut po czym rzuciłam walizkę na ziemię i zatykając rękoma uszy oparłam się czołem o dzwonek. Dzwoniłam. Zero odpowiedzi. Niemożliwe by go to nie ruszyło. Lubiliśmy się, musiał wiedzieć, że to ja. Odjęłam ręce od uszu, zapukałam. Raz, drugi, trzeci. Nic, usłyszałam jedynie miauczenie kota. Było takie, smutne? Zastanawiając się jakim cudem miauczenie może wyrażać jakiekolwiek uczucia i klnąc siarczyście pod nosem rozpoczęłam poszukiwanie kluczy. Toż to dopiero było wyzwanie!
Wreszcie. Są. Mrucząc sama do siebie przekręciłam klucz w dolnym zamku. Zamknięte tylko na raz, to znaczyło, że jest w domu.
Cholerny mężczyzna, świnia, ruszyć mu się dupy nie chce, kiedy mógłby rozprostować kości.- mówiłam zmierzając w stronę jego pokoju.
W drzwiach jego pomieszczenia była szyba. Matowa, ale widziałam przez nią postać. Cholernie znajomą postać. Unoszącą się nad ziemią, z luźno opuszczonymi rękoma. Otworzyłam powoli drzwi.
No przyjacielu... faktycznie, przydałoby Ci się trochę ruchu. Mój martwy przyjacielu- ujęłam jego chłodną dłoń, po czym upadłam na ziemie i podczołgałam się w kąt pokoju z całych sił starając się nie patrzeć na wiszącą pod sufitem postać mojego przyjaciela. Martwego przyjaciela. Jak to ładnie i epicko brzmiało. Nie mogłam uwierzyć, że mimo wszystko zegar na ścianie może dalej tykać.
Wisiał, delikatnie się kiwał, na twarzy miał fioletowe plamy, wisiał na prześcieradle. W pokoju było duszno, nie mógł zrobić tego dawno. Jego ciało dopiero się ochładzało.
Zwymiotowałam, gdy tylko skończyłam usłyszałam dzwonek do drzwi. Opierając się o ścianę wstałam. Otworzyłam. W progu stał powód jego śmierci. Kobieta z delikatnym uśmiechem na twarzy. Oczywiście, że kobieta, raczej nie mężczyzna. Był hetero.
Był.
Był.
Kurwa!
Był!
Oślepił mnie biały błysk, kilkusekundowy. Gdy minął kobieta leżała kondygnację schodów niżej wydzierając się wniebogłosy.
Wariatko! Czemu się na mnie rzucasz, czemu mnie popchnęłaś?!
I uciekła ze strachem w oczach.
Wzruszyłam ramionami i delikatnie zamknęłam drzwi. Zadzwoniłam na pogotowie. Spokojnie podałam adres informując o kolejnym trupie do odcięcia z pętli po czym ruszyłam do lodówki po tę cholerną butelkę.
Usiadłam z powrotem w rogu jego pokoju, patrzyłam na jego spokojne ciało pijąc. Szkoda. Nie zdążyłam go zapytać jak było w jego prywatnym piekle? Teraz był Nibylandii, ale ja w końcu też mogę się tam znaleźć. Wystarczy klasnąć dwa razy w dłonie, wystarczy mieć na to siły i ochoty. Kot otarł się o moje łydki, zamruczał cicho i zasnął. Ziemia złośliwie dalej nie chciała się rozstąpić i mnie pochłonąć. Cóż za komiczna sytuacja!
Niepokój

Rozdział jedenasty: "Wieczność to zły pomysł."

Co to Wieczność? Pozwól mi się zastanowić, zdaje się, że Wieczności nie można zamknąć w prostej, bylejakiej formie słowa. Spróbujmy tak: Wieczność to słońca zachody i wschody, to schizofreniczne sny, lot z dziesiątego piętra, modlitwa, czas. Oczekiwanie oraz stan nietrzeźwy jest Wiecznością, czyli zamkneliśmy już Wieczność w bardzo prostą formę, wręcz cudownie prostą- zamkneliśmy ją w cudownie piękną butelkę wódki. Pij Przyjacielu, łap Wieczność za sukienkę!

Czterdzieści stopni w cieniu, świat roztapiał się na moich oczach niczym mleczna czekolada pozostawiajac słodki posmak na jezyku. W nozdrza uderzał kwaśny odór potu przedostajacy się przez żałobne przybrania. Wszystko się topiło, wszystko się skrzyło w słońcu, ziemia jęczała wysuszonymi upałem ustami i mimo wszystko nawet nie próbowała chcieć mnie pochłonąć. Tak, mój przyjaciel dalej był martwy, a ja stałam. Stałam i patrzyłam na jego pogrzeb.
- Kurwa, jeśli tak gorąco jest w piekle, to zacznę wierzyć, choćby po to by po śmierci poczuć chłodny zawiew od du[y strony Boga w niebiosach, amen.- szepnął mi ktoś do ucha.
Mężczyzna, następny. Kolejny nie dostrzegł kryjącej się we mnie modliszki. Uśmiechnełam się pusto szepcząc:
- Po pogrzebie.- kiwnął z powagą głową.
Do cholery, mój przyjaciel nie żyje, należy mi się coś na odstresowanie. Mała, cicha przygoda. Czułam jak sutki twardnieją mi pod okryciem biustonosza. Żegnaj przyjacielu, rzuciłam w grób wiązanką kwiatów i odeszłam.

Teraz na raz, dwa, trzy włączasz tryb: wyobraźnia czytelniku.
Jest piata nad ranem. Tak, wyobraź to sobie. Jest duszno, ledwo wytrzymujesz w pierdolonej windzie. Pokonujesz ostatnie drewniane schodki i z torby wyjmujesz od lat nieużywane klucze, delikatnie zardzewiałe klucze, błyszczą szyderczo jakgdyby mówiły: tak to tutaj mieszkał Twój martwy przyjaciel.
Oddychasz głęboko przypominając sobie toksykę tamtych lat. Przeżytych właśnie tu. Jak w amoku otwierasz poskrzypujące drzwi, ściągasz czarny kapelusz i wieszasz na tym samym gwoździu, który wbiłeś tu kilka lat temu. Miał na nim wisieć jakiś obraz, w końcu zawisł kapelusz.
- Muszki owocówki są nieśmiertelne, a Bóg miłosierny nie dla wszystkich. Czym jest Wieczność, czym jest Wieczność?- nucisz pod nosem to co przychodzi Ci do głowy.
Ufnie- wyczuwajac znajomy zapach- podchodzi do Ciebie kot. Mruczy cicho domagając się pieszczoty. Widzisz drzwi prowadzące do pokoju. Tego pokoju, który kiedyś dzieliłeś ze swoim przyjacielem. Martwym przyjacielem. Każdy krok jest przeszłością, jednym wielkim Powrotem. Podłoga cicho skrzypi. Sięgasz do klamki, rejestrujesz, że Twoja dłoń jest spocona, ślizga sie po gładkiej nawierzchni.
- "Spójrz na siebie, powiedz kim Ty jesteś?"- nucisz dalej pod nosem.*
- Ja? Kim? Normalnie, psychopatką, a co?- odpowiada Ci znienacka kobiecy głos wydobywający się z głęni pomieszczenia. Głos, którytylu doprowadził do szaleństwa, masz erekcję stojąc na progu tego co ludzkie. To zdecydowanie najgorszy powrót w Twoim życiu.
Na białych ścianach pokoju są smugi, plamy i krople krwi. Choć masz nadzieję, że to farba. Do Twych nozdrzy dochodzi metaliczny zapach. Więc jednak krew. Na żyrandolu wisi wisielcza pętla-dalej nie zdjęta. Na łóżku blady trup mężczyzny, który na pogrzebie jeszcze chciał się nawracać z powodu upału-właściwie tylko po zwiotczałym sprzęcie poznajesz, ze to mężczyzna, reszta to siekane mięso, flaki i włosy. Wymiotujesz na progu. Pokój jest zadymiony, przy oknie stoi kobieta, pali spokojnie papierosa. Jest naga, ubrudzona krwią.
- Chcesz zadzwonić na policję, czy coś?- pyta Cię obojętnie.
Kręcisz bezradnie głową.
- Może fajkę?- rzuca w Ciebie paczką mentolowych marlboro. Palisz siedząc na progu, obok kałuży własnych wymiocin. Niczym małe dziecko obejmujesz kolana ramionami, kołysząc się w przód i w tył. Łzy spływają Ci po twarzy. Znów słyszysz jej głos:
- Jak myślisz, czy ten krwawy rozpierdol może byc Wecznością?
Budzisz się zlany potem by zorientować się, że dalej siedzisz bezpiecznie w kościelnej ławie, a nad Twoją głową grzmi katolicki ksiądz:
- Wieczność parafianie! Wieczność! Czym jest WIECZNOŚĆ?!-
- Krwawym rozpierdolem w mojej głowie.- mruczysz pod nosem.

Dobra, butelka wódki opustoszała. Szkoda, Wieczność znów mi umkneła, paląc trunkiem w gardle. Uciekam i ja. Nie, nie po następną butelkę. Spokojnie, uciekam w litery i słowa w moją własną nieskoniczoną Wieczność.

Niepokój

Rozdział dwunasty: „Przez pryzmat młodości.”

Niepokój, tak to ja. Naprawdę. Skąd bierze się niepokój? Długo szukałam odpowiedzi na to zagadnienie. Rozmyślałam, piłam, spacerowałam i nic. Aż kiedyś w którejś czytanej książce, autorstwa jednego z Wielkich niemieckich Myślicieli znalazłam odpowiedź! Tak! Niemiec, pieprzony szwab odpowiedział na moje pytanie!
Przeczytałam iż, niepokój rodzi się z samotności. Przeczytałam i rozpłynęłam się łzami na fotelu, na którym przyszło mi siedzieć. Samotność? Dziwne, prawda? Spójrz, rozejrzyj się naokoło. Są ludzie, ludzie na, których Ci zależy, ludzie, którym zależy na Tobie. Bliskie osoby. I mimo wszystko czujesz pożerającą Cię codziennie samotność.

Szła powoli patrząc pod nogi, starała się unikać spojrzeń innych ludzi bo nienawidziła tłumów. Podążała do znajomych.
Kilku godzinna przerwa.
Skończyło się jak zwykle. Maraton, maraton picia oczywiście. Obudziła się na szorstkiej kanapie, na policzku miała odciśnięty wzorek niewygodnego koca.
- Hej, żyj! Wstawaj, no już. Kurwa... ona przesadziła.- próbowała rozchylić powieki, tyle, że nie mogła.
Kilku godzinna przerwa.
- Boże...- odgłos chlustającej wody- Nigdy więcej, przysięgam... nigdy kurwa więcej.- wymiotowała jak kot. I jak zwykle prosiła Boga by to się już skończyło. Jak zwykle. A dwa dni później znów leżała na szorstkiej kanapie.
Zawsze chodziła patrząc pod nogi, z przerażeniem unikając spojrzeń. Spojrzenia sączyły jad w jej duszę, serce, ciało. Była jedną z tych tz. wrażliwych, wręcz nadwrażliwych. Miała w sobie tyle wewnętrznej wrażliwości i uczucia, że mogłaby obdarować z pięć osób i jeszcze by dla niej starczyło. Chłodna i słoneczna pogodę dawała jej siłę, próbowała biec, próbowała nie kłamać, starała się być normalna i nie dopuszczać nikogo do mojej głowy. Na staraniach się zawsze kończyło.
I czuję się jakgdyby były mnie dwie,
czuję się dobrze, czuję się źle.
I czuję, że życie mi ucieka, czuję jak umieram.
W szkole chowała się za zasłoną mysich włosów, słuchając bezsensownej paplaniny o kosmetykach, dyskotekach i wielu innych nic nie znaczących rzeczach. Wariowała. Czuła się stara, i zastanawiała sie jak to możliwe- ze będąc zamknieta w klatce liceum ma wrażenie jakoby osiągneła wiek lat czterdziestu. Tak leciało jej życie. Była szkoła w, której był bezsens, miała dom w, którym była patologia, miała głos w, którym pobrzmiewała nutka histerii, miała pióro z czarnym nabojem i miała ludzi. Takich ludzi, których spotyka się tylko raz, bo od nich się nie wychodzi żywym.

Taki jest nasz dzisiejszy pryzmat młodości. Pryzmat, alkoholu, papierosów, ćpania, zalewania się w trupa, tańczenia na dyskotekach, pochłaniania książek, których nie rozumiemy, wrzeszczenia na koncertach i by nie było nudno: ponownego zalewania się w trupa. I teraz Ty, powiedz mi gdzie ucieka Twoja młodość? Powiedz mi co kiedyś opowiesz swym dzieciom? Że paliłeś nałogowo w wieku jedenastu lat? Że pierwszy raz upiłeś się w wieku dwunastu? Że robiłeś rzeczy o, których do dziś ciężko Ci mówić? Pomyśl o swojej duszy, o tym jak ją już ubrudziłeś, teraz majac lat naście. Tak więc żyjmy przyjacielu, żyjmy, aż do ukruszenia naszego młodości pryzmatu!

Niepokój

Rozdział trzynasty: "Wywiad z Bogiem Pechowym"

Kobieta w niemodnym brązowym płaszczu, mężczyzna wieszający się na żyrandolu, dziewczyna z włosami w kolorze siana, psychopatka z pogrzebu, Luna, ćpun, alkoholiczka, prostytutka z moralnych wykolejeń, płeć piękna i brzydka zarazem. Hermafrodyta, sto procent spirytusu i bóstwo z zapomnianej chinskiej wioski. To ja, czasem mówię też sama do siebie:
- Co się z Tobą stało? Twarzy miałaś tak wiele.
I cichy szept w mojej głowie odpowiada:
- Przepiłaś, przeżyłaś, w sumie na jedno wychodzi. -

Wszystko kręci się wokół życia, życie jest czymś nieokreślonym, czyli kręcimy się po nieokreślonej osi.

Byłem ze złej dzielnicy, ze złych plemników i ze złego łona. Byłem koktajlową mieszanką najgorszych genów rodzicielki i ojca. Byłem bo nie wiem czy teraz jeszcze jestem, mam wrażenie, ze znikam, jedynie boląca wątroba przypomina o skutkach przepijania każdych pieniędzy, o dziurawych płucach nie wspominając. Jestem człowiekiem, jestem mężczyzną, niestety, bo wolałbym być czymś innym, dokładnie tak, CZYMŚ. Nienawidzę ludzi, nie znaczą dla mnie nic, obrzydzają mnie wszystkie ludzkie odruchy, uczucia, gesty. Lubię obserwować świat wokół mnie bo jestem typem artystycznym, typem wrażliwym. - narrator tej części tekstu przeciąga dłonią po gładko ogolonej głowie. Kilka blizn na twarzy, duże pozostawiające niezapomniane wrażenie oczy, trzęsące się dłonie, na knykciach dłoni również blizny, cała krzyzówka blizn. Typ rzeczywiście artystyczny, wręcz mistrz w swej sztuce. Odchrząkuje.-
Ojca nie znam, matka mnie kocha, wiem o tym, ale ja jej nie. Sam nie wiem, zwyczajnie nie potrafię się do niej przytulić, nie potrzebuję takiego rodzaju bliskości, wolę uciekać w inne zbliżenia- z kobietami rzecz jasna. Pedałów nienawidzę, wytępiłbym co do jednego. Przepraszam, muszę zapalić.- odpala mentolowego papierosa-
Dlaczego mentol? A bo innych nie mogę już palić, ale to nieważne.
Kiedyś, ale to było dawno, skrzywdziła mnie kobieta, która była moim ucieleśnieniem idealności, od tamtego momentu miałem wiele kobiet. Każdą porównywałem do niej, każdą. I każda była gorsza.
Ale to nieważne, nie chcę robić z siebie ofiary, nie o to mi chodzi. Przepraszam, to dalej nagrywa?- wskazuje palcem na kamerę, odpowiada mu cisza, znów odchrząkuje.
Nie, nie mówię sam do siebie, wyrażam bynajmniej szczerą nadzieję, że tak nie jest.- strzepuje z papierosa słupek popiołu. Zakłada na głowę czarny kapelusz. - Dużo piłem, paliłem, napierdalałem wszystko co się ruszało, dla zgrywu. Przeszło mi, uspokoiłem się już nie potrzebuję bycia skrajnym do szczęścia. Co to szczęście? Hm, to coś cholernie ulotnego, a jednak coś co potrafi niezwykle szybko biegać, i rzucać za siebie zapakowane w kolorowy papier problemy. Tak myślę, ze tym jest szczęście. Czymś nieuchwytnym niczym wiatr, a jednak czymś prawie, że namacalnym. Czyli w sumie niczym, a że "nic" nie istnieje, znaczy to, że szczęścia nie ma.

Niepokój

Rozdział czternasty: "Kilka grzechów krzyżowanych"

„Kilka grzechów krzyżowanych”

„Heroina nie jest moja kochanką,
To tylko kobieta, która zapomniała
Opuścić mnie szarym świtem.”- 17.12.2010

Dzisiejszej nocy niebo wywiesiło ogłoszenie: UWAGA NA PALCE- duszę zamykać trzymając za uchwyt, BILETY KASOWAĆ zaraz po wejściu, ULGA przysługuje za okazaniem Znaku. ZAKAZ oddychania, przyśpieszania akcji serca oraz żucia owocowej gumy. DZIĘKUJEMY, że korzystasz z naszych środków transportu, PIER**L SIĘ- oraz miłego dnia!

GNIEW
Głos:
Tu zazwyczaj jest ciemno, może dlatego, że to moje serce? Coś śmieje się cicho w tyle mojej głowy
„serce?”,
następuje kilka mocnych szybkich ciosów posyłanych niewidzialnemu przeciwnikowi w eter i cisza. Poproszę kolejną klatkę filmu.
Narrator:
Ma na sobie przetartą do granic możliwości duszę, sczerniałe dłonie. Spojrzenie przenikliwych niebieskich oczu zwykle kieruje gdzieś w okolice mojego nosa-ust. Ma zafarbowane na czerwono, suche, zniszczone włosy. W jego wnętrzu cichy krzyk myśli rozwiewa popiół po niedawnym pożarze serca nad rozumem.
Głos:
Nie mam serca.
Narrator:
Mówimy na niego Gniew. W tym momencie wyjmuje z za pazuchy scyzoryk. Nie robi z nim nic szczególnego, tylko to co zwykle.
Głos:
Czuję to. Pożar, wszystkich tkanek, mięśni, komórek, ogromna płonąca przestrzeń, właściwie obszar bez końca. Najmocniej pali się w miejscu gdzie było kiedyś moje serce. Dziurę po sercu leniwie oblizują płomienie, zabijam kolejną osobę. Miałem ładniej to opisać, tak? Kiedy tak jest najpiękniej, zabiłem i tyle.
Chłonę w ciągu minuty, jestem przeraźliwie pusty, z dziury po sercu sypie się garściami popiół, w dziurę mogę włożyć dłoń, wyjdzie wtedy plecami.
Narrator:
Szum, zgrzyt, narratora nie ma,
ma przerwę na papierosa.

NIECZYSTOŚĆ I POKUSZENIE
Głos:
Mam erekcję, a po mojej głowie krążą bezsensowne nagie kobiety. Siedzę wśród tych kobiet, każda jest najpiękniejsza, każda całuje mnie po raz pierwszy i ostatni, każda jest. Jest, i tyle, nic ponad to, takie bycie-niebycie jak to prostytutka. Nie wnoszą do mnie nic sensownego, ja do nich też nie, obowiązują tu przecież zasady, funkcjonuje serwis ogumienia przyrodzenia.
Narrator:
Wciąga kreskę.
Głos:
One wyjadają mi serce, po kawałku rozkoszując się każdym kęsem, gorącą krwią spływającą po ślicznym podbródku, pulsującym jeszcze w ustach kawałkiem mięsa. Ciepłem sytości w żołądku, krwawiących z żalu nade mną piersi.
Nagie kobiety:
Jemy Twoją miłość kotku. w dłoniach owoce edenowskie

SZALEŃSTWO
Głos:
Moja głowa odchyla się w tył, wpada w kosmos i w inne wymiary, o których często śnię. Piszę, o tych postaciach, które czuwają przy moim łóżku, które gwałcą spokój moich myśli i, które będą siedzieć(jak podejrzewam) nawet na moim nagrobku, choć ja będę wtedy dwa metry pod nimi. Chyba nigdy nie odejdą. Uczę żyć się z wymiernymi światami obok.
Narrator:
Opisz to.
Głos:
Wyobraź sobie, że budzisz się rano w dwóch rzeczywistościach jednocześnie. Nie potrafisz prawda? Ja codziennie budzę się w kilkunastu.
Narrator:
pisze

ZNUŻENIE DUCHOWE

Głos:
Oto tajemnica cała, cała tajemnicza wiara, chrześcijanizm moi mili, wszyscy krzyże pogubili!
Hahahahaha,
haha
Narrator:
Jesteś Grzechem...
Głos:
Właśnie zastanawiam się jak to jest być jednym z grzechów, myślę, że to przyjemne, wręcz zajebiście przyjemne. A mimo wszystko: nudne. Gęsta, czarna jak smoła nudność tego co jest na tym świecie. Funkcjonowanie wśród najniższej formy inteligencji. Wiesz, ja jestem znużony.
Narrator:
Znużony powiadasz? spluwa pod nogi
Głos:
Udam, ze nie zauważam Twojego sarkazmu. Jestem Znużeniem Duchowym, jak więc miałbym nie być znużony?
Narrator:
Myślałem, że wymyślisz coś bardziej oryginalnego. Przejdźmy dalej..
Głos:
Co Ty kurwa sugerujesz?
Narrator:
Czym jest dla grzechu Bóg?
Głos:
Kurwa, jestem GRZECHEM rozumiesz?
Narrator:
niekoniecznie.
Głos:
zapamiętaj sobie raz na zawsze z grzechem się nie igra, zrobiłbym Ci coś ale jak wspomniałem...
Narrator:
tak tak, jesteś pozerem, dokładniej grzechem pozorowanym.
Głos:

Narrator:
jest martwy bardziej niż kiedykolwiek wcześniej

Rozdział piętnasty: "Inhalacja astmatyczki"

Depresję XXI wieku, my kobiety chowamy pod warstwą podkładu i mascary, a serce zwykle owijamy w folię obojętności i prostytuujemy emocjonalnie.
Dla nas śmierć jest produktem wielokrotnego użytku, nie znamy lęków współczesnych, oswajane jesteśmy po przez iluzję.
Jeśli kochamy to do kości, uczucie dla nas niczym modlitwa, cicha modlitwa na kacu, wyszeptana w kieliszek taniego wina i dymu papierosa.

Jestem astmatyczką, leżę w szpitalu własnej głowy, leczą mnie na wzystko, tylko nie na to co powinni. Dusze się morfiną wyobrażeń i insuliną myśli. W mojej głowie, Księżyc gaśnie co noc. Dokonuję się sama w sobie, w ideałach samotności. Smutne. Tulę się namiętnie z echem moich pragnień odbijającym się po usychającym ciele.
Myślę, że jestem Magikiem, zamieniam radość w smutek, śmiech w łzy, grzech w świętość, życie w śmierć, pieniądze w wino. Prawdziwa magia. Jestem człowiekiem, pokuszę się nawet o stwierdzenie, że kobietą. Mała szpitalna sala w głowie. Czaruję bo po dawce wyobrażeń wszystko jest możliwe.
Umieram, bo pamiętam, że najlepiej umierać tak, jakby Twoja śmierć była tylko kolejnym produktem "made in china".
200 mg wyobrażeń
Wydmuchałam z ust dym, uniósł się różowym obłoczkiem, zaiskrzył pod bezgwiezdnym sufitem i wyszedł cicho przez uchylone pod kątem prostym drzwi. Upiłam łyk fioletowego płynu z kieliszka, płyn spływał po przełyku, pozostawiając mdły posmak środku do czyszczenia, kieliszek skruszył się w momencie gdy podleciał do posadzki z lustra. Jedwab w który jestem owinięta, szczelnie chroni mnie przed każdym zapachem, gra stare radio, melodia skrzypiec, smakuje cytryną. Książka, którą trzymam w dłoni, pachniałaby cynamonem, gdyby nie to, że nie potrafię zobaczyć jej zapachu. Unosi się tylko wokół mnie złocisty cynamonowy pył, a muzyka gra coraz głośniej, zostawia na mych rzęsach lód, szron, pozostawia mnie całą w śniegu na zamarzniętym zwierciadle. Na parapecie kości, pióra- szepczą wciąż tą samą prawdę od lat.
Hej, mój Książe gdzie się podziałeś, w smaku czy zapachu, w zielonej czy białej muzyce?
Zamarzam powoli, ale dokładnie czuję zapach lodu, jest taki jak powietrze na cmentarzu. Przesiąknięty ziemią, chryzantemami i płomieniem zniczy.
Zanikam, bo jak to śpiewają kości i pióra, jestem Księżniczką, wyszłam z bajki i zgubiłam się na pierwszym zakręcie.
trzeźwienie
To ja jestem tym wszystkim, na raz i w przenośni. Dwie Ja i jeden pełny wszechświat w komplecie.
jestem nietrzeźwą bohaterką tłumów
Pierdolona misja ratowania świata, co sobota, co niedziela. Modlitwy, żale szczere i nieszczere i wciąż rozgrzeszenia, a ja jako świadek i osoba potwierdzająca przeżycie skruchy porównywalnej do orgazmu.
Od niedawna piszę o sobie w pierwszej osobie liczby pojedynczej, do niedawna pisałam w trzeciej. Dojrzałość?
Nie raczej nie, dalej lubię się śmiać i płakać. Dalej uwielbiam koty i nienawidzę wytrawnych win.

Śmierć czy Wieczność? Zdaje się, od zawsze i na zawsze posiadałam wybór, wybór, który z biegiem czasu się ukróca. Się dusi mój wybór wśród kurzu mojego życia. Wyborowi się znudziło siedzieć, czekać aż zachce mi się wybrać. Jeden lub drugi,
Drugi, pierwszy,
Ostatni.
Amen kurwa, tylko proszę Cię: nie zjawiaj się blisko mnie z różańcem w dłoni. Wiarą się brzydzę.
Na trzeźwo bynajmniej.
Bo w stanie odwrotnym do trzeźwości bywa już różnie, gdy alkohol pomaga widzieć to co widzieć chcę i dłonie związane wstydem mi uwalnia, ogień płonących pożądaniem oczu rozpala, słowem stwarza iluzje ładną wolności, wszystko jest wtedy możliwe. Nawet mocniej, naiwnie wierzę w słowo każdej bestii.
A usta pękają mi bezsensownie na mrozie, z cichym trzaskiem słyszanym tylko, przez Twój czuły na nich wzrok. Stąpam wśród psów, po równinach Andaluzji, sama owcą będąc. Pasiona przez Ojca Jedynego.
inhalacja złudzeniami trwa

Rozdział szesnasty: "Cięcie i akcja, Pan z Czarnym Kapeluszem"

Mój umysł jest dla mnie kosmosem, moje ciało popękanym lustrem, ale to nic, to nic nie znaczy.
Nazywam się Panem z czarnym kapeluszem, moim jedynym towarzyszem od niedawnego czasu jest kot. Biały demon, z białymi oczami. Wszystko wydaje mi się tak nieostre i bezbarwne. Leżąc na kanapie, okrytej szorstkim kocem, patrzę na leniwie powiewajace firanki, a ciemność naokoło mnie gęstnieje. I często się zastanawiam. Kim był ten mężczyzna, którego mijałem dziś na ulicy? W wymiętym czarnym garniturze, z bukietem zwiędłych kwiatów w dłoni. Te kwiaty to czarne tulipany były, leżą na moim stoliku, zażywają kąpieli w gęstej czerwonej cieczy. Kwiaty trzymane we krwi stoją bardzo długo i nie więdną, wiedziałeś o tym? Można by powiedzieć, że piją krew- a to pozwala im żyć. Ciekawe. Gdyby tylko tak chciało mi się wstać z kanapy i napisać to o czym myślę, tak to byłoby bardzo interesujące. Ale nia mam sił, młodzi zabrali mi wszystko, nawet duszę im oddałem.
Bo młodsze pokolenie jest moją przyszłością.
mija sekunda za sekundą, z nich tworzą się godziny

Pewien wieczór, nazwałbym go wręcz piekielnie ciekawym, też byś go tak nazwał gdybyś wiedział co się wydarzy.
Ja, czyli Pan- z czarnym kapeluszem na odrobinę za długich włosach, idę ulicą, wołając głośno: - "Zabij swoje myśli, zabij swoją wyobraźnie, wykończ swoje ciało i zmartwychwstań w czerni! Zmartwychwstań zabijając siebie samego!"- a za mną grupa odzianych w czerń ludzi,
teatralnie białe twarze, tusz i czerń na oczach, namiętnie pobłyskujące w świetle ulicznych latarni krwisto-czerwone usta. Chude,zbyt chude postacie skandujące głośno, wraz ze mną, z Panem i czarnym kapeluszem. Ja z tłumem na barykady,nasz sztandar to powiewajace na wietrze, prześcieradło, napis na nim głosi: Ewangelizacja pernamentej rewolucji.
To się zaczynało, czułem w powietrzu, że to dopiero początki tego szaleństwa, ludzie uciekali w ciemne uliczki by tam znaleźć śmierć wśród nadciągających zwolenników Odwróconych Krzyży.
Cięcie!
Bóg, a może kolejne uosobienie Szatana pisane ręką Bułhakowa? Może po prostu chory mężczyzna w Czarnym Kapeluszu jakoby insygniu śmierci.

Rozdział siedemnasty: "Ucieczko od wolności- precz"
(ostatni)

"Ojcze nasz, któryś jest niemy,
który nie odpowiesz na żadne wołanie,
a tylko rykiem syren co rano dajesz znać,
że świat ciągle jeszcze istnieje,
przemów
(...)
Ojcze nasz, którego nie ma,
Którego imienia nikt nawet nie wzywa
prócz dydaktycznych broszur piszących Cię z małej litery,
bo świat radzi sobie bez Ciebie,
bądź."- S. Bara

To ja. Niepokój. W tym momencie głupieję. Bo to już koniec. Bo miałam pisać o nich, a piszę o niej i o nim, którego nie ma. Nie ma nie ma nie ma, znów powtarzam to jak mantrę.

(wspomnienie)
Siedzę na uczelni, na winie w kawiarni, jestem w domu, rozmawiam z mamą przez telefon, rozmawiam z nim przez internet. Czekam, choć nie jest mi dobrze, bo nie należę do osób cierpliwych. Chcę by już wrócił.
Siedzę, wokół aromat kawy, w kawie kropelka rumu, trzy tabletki na uspokojenie i trzęsące się dłonie.
Zegarek stanął na godzinie "za piętnaście dziesiąta dnia poprzedniego" kiedy to właśnie kruszyło się jego ciało, uwalniała się dusza. Dusza wyrywająca się ku wieczności.

(retrospekcja wspomnienia)
23.11.2010

Rozmawialiśmy, widziałam jego uśmiechniętą twarz na ekranie komputera, dzięki cudom techniki, mogłam słyszeć jego głos chociaż był tak daleko ode mnie. Często miałam ochotę przykleić się do monitora i trwać tak póki On nie wyłoni się z pikseli.
Miał niedługo wracać, na razie był po za zasięgiem: Polski, mojej sieci komórkowej i usychających z tęsknoty ramion. Był po za zasięgiem, ale jednak był.

(wspomnienie)
24.11.2010
"P nie żyje" zdanie odbiło się od ścianek mojej czaszki pozostawiając głuche echo i rozhisteryzowaną postać w lewym uchu, która powtarzała "co?co?co?co?". Tak właśnie, dobitnie. Nie żyje, jest martwy. Martwy, jak wszyscy diabli. Nie płaczę, nie wierzę, bo to nie jest żaden horror ani koszmar. To jest komedia, boska komedia. Śmierć znałam tylko z filmów, teraz jest ona namacalnym przerażeniem.

25.11.2010
Nie przeżyłam tej nocy. Odeszłam na ciemne równiny smutku, może kiedyś; obolała i poraniona powrócę. Jestem teraz walizką na pustkę i łzy. Nic we mnie już chyba nie ma, tylko On. Mówię do niego, odbyłam też długi monolog z Bogiem, przy końcu kazałam mu spierdalać.

21.12.2010
To pewnie zwykły korek na uliczce do nieba. Odbija się on zastojem w moim życiu, biała gęsta pustka, wypwłniona jednak bliskimi mi osobami.
Potwierdzam, że żyję.
Narrator
(potwierdzam, że dalej nie potrafię pisać, koniec telegramu do szaleństwa i miłości)

Niepokój 2010

Dedykacja,
Tutaj chciałabym zaznaczyć, że cały ten tekst ma dedykację, zdecydowałam się jednak umieścić ją na samym końcu, tak jak i na końcu umieszczony jest najsmutniejszy i najtrudniejszy rozdział, w hołdzie miłości, dla Małgorzaty


Prośba spełniona.
Nie wiem czy jestem odpowiednią osobą do komentowania tego. Mój stosunek do Boga, jest taki, że te wszystkie wyzwiska i narzekania średnio mnie emocjonowały. Jakbym czytał skargi do Mikołaja, mieszane z wyszydzaniem i przeklinaniem tego sympatycznego staruszka w czerwonym płaszczu. Postawa antyspołeczna i antynormatywna opisana jako szaleństwo, cóż... wolę uruchamiane w narracjach znane ludzkości choroby psychiczne. Obsesyjnie opisywany temat śmierci wydaje się nie zmierzać w żadnym kierunku, ale tu wydaje mi się, że to tylko moja opinia, a podział na rozdziały jest dla Ciebie zasadny. Zastanawiam się tylko czy ktoś zwróciłby uwagę, gdybyś dowolnie przemieszała niektóre fragmenty, oprócz tych, które wyraźnie się wiążą. Są i pozytywne strony. Przypomniałaś mi bardzo fajną piosenkę!

http://w315.wrzuta.pl/audio/34HcAjbEBCE/09_-_kinga_preis_mariusz_drezek_-_o_malley_s_bar
uwielbiam ten kawałek!
co do opinii wiem, że to jeden wielki chaos powiązany gdzieniegdzie sznurowadłem, zawiązany na supełek, wyszedl z tego aż za nad to autoportret co nie było zamierzone, ale cóż, gorzej nie będzie,
i dzięki za spełnienie prośby