Kobieta, mÄĹźczyzna, przyjaciele
Ostatnie życzenie
Dagi
Ulicami miasta szła młoda kobieta. Rozmawiała przez telefon, nieco podniesionym głosem i zbyt żywą gestykulacją – jakby nie zważając na fakt, że rozmawiająca z nią osoba i tak tego nie widzi.
Nerwowo przeczesała włosy, przyspieszając tempo. Zeszła z chodnika na ulicę, nie patrząc nawet, czy nic nie jedzie.
Pisk opon. Przerażony wzrok. Upuszczona komórka. Krzyk. Krew. Panika. Strach.
…Cierpienie.
***
Taak… zbliżył się kolejny, kolejny dzień w mojej dziwnej egzystencji.
Lubię myśleć sobie, że jestem Księżniczką zamkniętą gdzieś na pilnie strzeżonej wieży przez smoka i czary. Taką Księżniczką z dziecięcych bajek, czekającą na swojego księcia. W takiej bajce, która dobrze się kończy.
Kurde no, swędzi mnie ucho.
Wyobrażam sobie, że jestem na łące, a wokół mnie kicają zające. Podchodzą sarenki, jedzą mi z ręki… A ja wiem tak niesamowicie radosna, że w końcu przyszła wiosna!
Auć, teraz mnie boli noos…
Jak leciało to twierdzenie Pitago-kogoś-tam? „E” równa się em-ce-kwadrat? Nie, nie, to nie to. „A” razy „h” przez dwa? „A” plus „b” razy „h” przez dwa? Nie, nie, to było coś innego… na pewno coś innego. „A” do kwadratu plus „b” do kwadratu równa się „c” do kwadratu?... Tak! Tak, to jest to!
Zjadłabym coś.
Czy ta kolumna naprzeciwko nie przypomina stylu doryckiego? Albo nie, nie dorycki… joński. Tak, joński! A może… koryncki? Nie, nie, koryncki to ten od rogów jest, bo Korynt.
O, albo poszłabym się wykąpać do basenu. Tak, oj taak!
- Proszę pani… - słyszę. – Ma pani gościa.
Mój umysł znów wraca do normalnego funkcjonowania. Kolumny, łąka, matematyka, bajki, swędzenie, głód… tak, wszystko odeszło. Minęło.
A może wcale tego nie było?
Skupiam się.
Słyszę kroki. Spokojne, ale stanowcze; tak, jak ich właścicielka. Szybkie. Pomimo łagodności, w tempie ekspresowym zbliżają się do mojego łóżka.
- Cześć, kochana… - słyszę głos przyjaciółki. – Miło cię widzieć.
Nie kłam.
- U nas… no, jak to u nas, większych zmian nie ma – zaczyna opowiadać. Żywo, nieco zbyt podniesionym głosem, z niesamowitą szybkością wyrzucając z siebie zdania. Jak zawsze. – W domu u ciebie w porządku, twój ojczym znów znalazł jakąś pracę, twoja mama dalej szyje ubrania na zamówienie…
A co ze zwierzakiem?
- …Futrzakowi jest dobrze – kontynuuje przyjaciółka, jakby podświadomie wiedząc, o co ją pytam. – Zastanawiam się, skąd ten kociak czerpie tyyle energii! I muszę przyznać, że trochę chyba za tobą tęskni, wiesz?
Tja, chciałabym.
Milknie na moment.
Słyszę ptaki za oknem i jej przyspieszone bicie serca. Chciałabym do niej podejść, przytulić i powiedzieć, żeby się nie martwiła… ze mną wszystko jest w porządku, to oni – tak, oni! – są chorzy! Oni, nie ja!...
- Brakuje mi ciebie… – szepce przyjaciółka. – Och, tak bardzo brakuje!
Zaczyna płakać. Bierze mnie za rękę i przyciska do swojego zimnego policzka. Czuję łzy… ba!, czuję cały potok łez! Nie lubię, gdy jej czekoladowe, wyraziste oczy zalewają się tymi nieznośnymi, bezsilnymi, słonymi łzami.
Cała drży.
Zawsze tak ma w pierwsze środy miesiąca. Hm, zawsze się zastanawiałam, czy to przypadkiem nie jest związane z comiesięcznymi humorkami kobiet. Może?
Czuję wilgotny pocałunek na swojej dłoni.
- Zawsze będę o tobie pamiętać – mówi cicho. – Zawsze…
Uśmiecham się w duchu. To miłe, naprawdę miłe. Budujące. Ale i niepokojące. Czy to nie tak ludzie mówią sobie przy rozstaniu?
Hej, ja tu jestem i nigdzie się nie wybieram! A z tego, co wiem, to ty też nie, hm?
Słyszę płacz… nie, to już nie jest płacz. Ona szlocha. Szlocha, drży, cała trzęsie się w jakimś nierównomiernym rytmie.
- Przepraszam, ja naprawdę… ja… n-nie mogę… nic, naprawdę, n-nic… - zaczyna się tłumaczyć. Robi krótką pauzę, by choć trochę się uspokoić. Bierze głęboki oddech, a po chwili znów zaczyna: – Ja… j-ja nie zapomnę. Nigdy.
Już to mówiłaś.
Chciałabym, naprawdę chciałabym ją przytulić. Moja biedna, załamana, ach, moja bratnia duszo!
- Przepraszam… - mówi, po raz kolejny. Podnosi się lekko i całuje mnie w czoło. – Żegnaj, kochana.
Chyba ociera łzy; słyszę, jak wyciąga chusteczkę i wyciera nos. Podnosi się szybko z krzesła i opuszcza pomieszczenie, zostawiając mnie samą.
No tak, znów. Znów to samo. Szpitalny pokój, ja i moje dziwaczne myśli. Mieszanka idealna.
Szkoda mi jej. Szkoda mi tej wiecznie uśmiechniętej istotki z wiecznie roześmianymi oczami, która przeze mnie musi tak cierpieć. Nie powinno to być przypadkiem na odwrót? Przecież to ja jestem sparaliżowana i leżę w szpitalu. Przecież to ja jestem w śpiączce od kilku lat. Przecież to ja, to mnie spotkał ten los. Mnie – nie ją!
Nie poradziłaby sobie na moim miejscu. Wiem to… czuję, że wiem.
To jest tak beznadziejny stan, że nawet najgorszej depresji do tego porównać nie można. W depresji człowiek przynajmniej może się ruszać, ba!, może jeść, chodzić, podrapać się po brzuchu! A ja? Ja!? Ja mogę jedynie wyobrazić sobie, że jem, że chodzę, że nawet drapię się po wiecznie głodnym brzuchu!
Już zapomniałam, jak smakuje ciasto orzechowe albo zwykły rosół.
To niesprawiedliwie! To tak cholernie niesprawiedliwe, że jestem zamknięta. Księżniczki w bajkach przynajmniej mogły podać Księciu warkocz, by wspiął się po nim; krzyknąć i obronić przed kolczastym ogonem smoka. Cokolwiek. A ja? Ja jestem uwięziona. W jakimś fizycznym więzieniu. Bo psychicznie… psychicznie nigdy nie byłam tak wolna!...
Mimo wszystko, nienawidzę wszystkich, którzy sprawili, że jestem, kim jestem. W jestem w tym chorobliwym stanie. Nienawidzę! Och, pamiętam pierwsze dni, gdy nie wiedziałam, co mi jest. Gdy uświadamiałam sobie, co mi się stało. Tak bardzo… ech, nawet trudno mi teraz wypowiedzieć te zdanie, jakbym się tego wstydziła… ja tak bardzo chciałam wtedy umrzeć.
Bo czyż to nie było wyzwolenie? Wolność od bólu i cierpienia…?!
Ale uświadomiłam sobie coś zabawnego. Co będę miała z tego, że umrę? Nie wiem, co się ze mną stanie. Z reguły lubię poznawać rzeczy nowe, ale… Ale nigdy nie zostawiam rzeczy niedokończonych. Ileż ja mam rzeczy jeszcze do załatwienia! Ile spraw! Ile obietnic muszę dotrzymać, ile przyrzeczeń spełnić!
…tak. To mnie trzyma przy życiu. Myśl, że z tego wyjdę i wrócę do życia. Pokażę wszystkim, że jestem silna, że jestem w stanie… pokażę wszystkim, jak żyć!
Gdzieś w oddali zaczyna śpiewać ptak. Trel miesza się z szumem drzew, a wiatr hasający wśród budynków i roślin gra sobie tylko znane melodie.
Nie chcę umierać. Co mi po umieraniu? Po śmierci nie odzyskam przecież fizyczności – ciało zostanie tutaj, na ziemi.
Żyję jak duch. Żyję jedynie w duszy; tam gdzieś w głowie, w sercu. Tam gdzieś w sobie. Czuję się beznadziejnie, klnę, wyzywam, warczę… ale co to da?
Ale ja wszystkim pokażę. Ja pokażę, że jestem w stanie wygrać. Nie poddam się, wrócę do zdrowia, zobaczycie…!
Słyszę szmer. Przyciszone rozmowy pod moimi drzwiami. Skupiam się, ale nie potrafię wychwycić niczego innego. Niczego oprócz zimna; pielęgniarka chyba znów zapomniała zamknąć okno.
Nagle drzwi uchylają się i wchodzi… hm, wyczuwam perfumy mamy i wolę kolońską taty. Czy jest ktoś więcej? Nie… nie wiem. Są jeszcze lekarze i pielęgniarka, tego pewna jestem.
- Dzień dobry – słyszę głos mojego lekarza.
Dzień dobry, doktorku.
¬Intuicyjnie wyczuwam, że słowa mężczyzny paraliżują – albo przerażają, niepokoją; no, coś w tym stylu – większość osób obecnych w pomieszczeniu. Nawet wydaje mi się, że sam doktorek zaczyna żałować tego, co powiedział. Dziwne.
Cóż jest nieodpowiedniego w życzeniu sobie dobrego dnia?
Wszyscy milkną, jakby nie wiedzieć, co zrobić ani co powiedzieć. Zaskakuje mnie obecność tak wielu ludzi… zawsze tak było, gdy zdarzało się coś przełomowego w terapii.
Ha, może wynaleźli lek na moją śpiączkę? To by było coś!
- Są państwo pewni? – pyta lekarz; wyczuwam w jego głosie coś na kształt zaniepokojenia.
Przez państwo rozumiem moich rodziców. Nie widzę ich – nie mogę ich widzieć – ale chyba któryś z nich potwierdził to ruchem głowy.
Mama zaczęła szlochać; za chwilę płacz został stłumiony. Albo przytuliła się do męża, albo… no, nie wiem. Ściany, bluzki, chusteczki – czegokolwiek.
Szkoda mi jej. Szkoda mi, bo sobie nie potrafi poradzić. Szkoda, bo tak łatwo, tak prosto ją zmanipulować! Gdy ufa, uwierzy we wszystko. Nawet w to, że jest niesamowicie głodna, choć przed chwilą zjadła syty obiad.
Podejrzewam, że mój ojczym trzyma ją za ramię. Cóż, w sumie to równy facet z niego; zastępuje mi prawdziwego tatę, który dawno temu zmarł w wypadku.
- Chcą państwo się pożegnać? – zapytał cicho doktorek.
Mama zaczęła głaskać mi dłoń i szeptać czułe słówka w moim kierunku. Pocałowała mnie w czoło – tak, jak to uczyniła ma przyjaciółka – i ze szlochem odsunęła się ode mnie. Zaczęła mruczeć pod nosem jakieś modlitwy; zawsze tak robiła. Szkoda, że nie odziedziczyłam po niej tej religijności.
Ale spokojnie, mam jeszcze na to czas.
- Już? – pyta cicho lekarz; odpowiada mu tylko większy szloch.
Prosi ich o opuszczenie pomieszczenia, ale oni nie wyrażają zgody. Słyszę, jak cicho wzdycha i wydaje jakieś rozkazy pielęgniarce. Ta coś bierze, coś stukocze, coś napełnia.
Ej no, co to ma wszystko znaczyć?
Kobieta bierze mi rękę i coś wstrzykuje. Czyżby nowe lekarstwo? Och, to by było coś! Ale, ale… nie, to nie to. Nie to!
Przez ciało przechodzi mi dziwny dreszcz; czuję, jakby opuszczały mnie siły.
…zaraz, zaraz, moment. Dlaczego tak ciężko mi się oddycha? Dlaczego jest mi w ogóle tak ciężko!? Hola, hola, zróbcie coś z tym…!
Nie, nie mogą… nie mogą tego zrobić. Nie mogą chcieć mnie zabić… oni tego nie zrobią. Nie zrobią, na pewno nie zrobią!
Zaczynam z trudem łapać powietrze.
Przypominają mi się ich słowa. Zdanie „Chcą państwo się pożegnać?” nabiera sensu. Wracają do mnie czułe słówka mamy, przeprosiny przyjaciółki… i jej „Żegnaj, kochana”. Żegnaj…
Boli mnie wszystko wewnątrz.
…jak oni mogli!? Jak mogli na to pozwolić, do tego dopuścić? No jak!? Jak mogli pomyśleć, że pragnę śmierci? Kim oni są, żeby za mnie decydować!?
Mój oddech staje się coraz płytszy.
Nie mogę odejść… nie, nie mogę! Mam tyle spraw do załatwienia, tyle życia przede mną. Ja nie przestałam walczyć, nie wywiesiłam białej flagi… słyszycie!? Ja nie przestałam walczyć!
Dźwięki stają się coraz bardziej stłumione.
Jak mogliście mi to zrobić? Wy, którzy mnie kochacie!? Jak mogliście pomyśleć, że chcę opuścić ten świat. Jak mogliście to zrobić, no jak!?
Myśli są coraz bardziej rozmazane.
Nienawidzę was i kocham… Daliście mi szczęście. Radość. Nawet euforię. Dlaczego teraz dajecie mi śmierć? No dlaczego!?
Trucizna powoli dostaje się do krwioobiegu, niemal słyszę, jak serce zaczyna mi coraz wolniej bić…
Nie, nie pozwólcie…nie mogę umrzeć! Ja chcę żyć! JA CHCĘ ŻYĆ!
…moje serce za-czy-na… co-raz… wol-niej… b-i-ć...
***
Samotna kobieta siedziała na ławce w parku. Patrzyła przed siebie tępym wzrokiem – czekoladowe oczy uparcie patrzyły w jeden punkt od kilku już minut; być może nawet nieświadomie. Pojedyncza łza spłynęła po policzku.
Nagle podchodzi do niej starsza wiekiem pani. Wiedziała, że znajdzie tu przyjaciółkę swojej córki. Od czasu dokonania eutanazji nie widziały się… obwiniały się nawzajem za jej śmierć.
Kobiety spojrzały na siebie. Obydwie zamierzały być zdystansowane, ukazać chłód w stosunku do drugiej. To byłby taki idealny scenariusz życia; przynajmniej według nich.
Ale wystarczyło tylko – tylko! – że ich wzrok się spotkał. Niespodziewanie, nagle, w sposób niewytłumaczalny i zaskakujący, rzuciły się sobie w objęcia, razem już szlochając i nie zwracając na otaczający ich świat uwagi.
Gdzieś w oddali słychać było pisk samochodu.
- O-ona… - zaczęła starsza kobieta łamiącym się głosem. – Ona na pewno by t-tego chciała… Wolałaby u-umrzeć niż żyć w takim stanie… Na pewno w-wolałaby!
Przyjaciółka potwierdziła lekkim skinieniem głowy, wycierając dłonią policzek.
- Tak – wyszeptała, pociągając lekko nosem – ma pani rację…
***
Recenzja
Nawia
Jest to opowiadanie traktujące o życiu, komie i eutanazji. Tematy bardzo poważne i trudne do przedstawienia. Czy autor poradził sobie z nimi?
Główna bohaterka przez nieuwagę zostaje potrącona przez samochód, w wyniku czego zapada w głęboką śpiączkę. Znajduje się w szpitalu i pomimo, iż nikt jej nie słyszy, świetnie zdaje sobie sprawę z tego, co dzieje się dookoła. „Patrzymy” na świat jej „oczami”, uwięzionej osoby w ciele leżącym bez ruchu na łóżku szpitalnym. Przychodzi tutaj na myśl głośna książka „Skafander i motyl” Jean-Dominique Bauby’ego, który jednak, w odróżnieniu od bohaterki „Ostatniego życzenia”, miał sposób na komunikację ze światem. Ona jedynie była bierną słuchaczką jak najbliżsi decydowali o jej życiu i śmierci.
Opowiadanie z pewnością nie należy do odkrywczych. Czytając nie potrafiłam się wczuć w rolę osoby będącej w śpiączce przez kilka – uwaga – lat! Jej poglądy i myśli były nazbyt… naiwne i infantylne. Porównanie stanu komy do depresji było co najmniej dziwne. Niby można dyskutować o stanie zdrowia psychicznego człowieka w śpiączce, ale to byłoby raczej jak z kotem Schrödingera, bo możliwości poznawcze są bardzo ograniczone i pozostają jedynie domysły niepoparte badaniami naukowymi.
Przejdźmy do postaci przyjaciółki. Jest to osoba bardzo energiczna, regularnie odwiedza śpiącą koleżankę w szpitalu, opowiada co się dzieje w domu bohaterki… No właśnie – dlaczego przyjaciółka opowiada o jej domu? Czemu nie o jakiś znajomych, pracy i innych plotkach? Czyżby nikt inny z rodziny jej nie odwiedzał? Reakcja bohaterki na to nie wskazywała w momencie zjawienia się rodziców. A może ona mieszka razem z jej rodzicami? Nie, koniec opowiadania wyklucza taką możliwość. Nic to, przejdźmy dalej. Główna bohaterka zdaje się znać swoją przyjaciółkę na wskroś, zna jej zachowania i humory oraz twierdzi, że koleżanka „nie poradziłaby sobie” na jej miejscu. Chyba chodzi o to, że tamta chciałaby umrzeć. Może właśnie dlatego miała takie zdanie, większość ludzi mierzy innych swoją własną miarą.
Trochę bardziej jest jeszcze rozwinięta postać matki. Wiemy, że jest krawcową, a za męża ma ojczyma dziewczyny. Przedstawiona jest również jako osoba bardzo ulegająca wpływom innych. I ona też wydaje się być usprawiedliwiana.
Więc kto podejmuje decyzję? Zapewne ojczym, który właściwie też jest pokazywany jako dobry człowiek, który dziewczynie zastępuje dawno zmarłego ojca. Być może to celowe – zwykli ludzie, którzy chcą jak najlepiej dla swoich najbliższych.
Zadziwiające jest też to jak lekarz delikatnie podchodzi do problemu, swoją obecnością niemal przeprasza, że żyje.
Podobało mi się początkowe przeplatanie myśli i lekki chaos w głowie śpiącej – pomysł był dobry, jednak nie jest on dopracowany. Od połowy mniej więcej jest podjęta próba budowania napięcia, nieudana z tego względu, że każdy wie co się stanie oprócz niezbyt mądrej głównej bohaterki. Opowiadanie zakończone jest dodatkiem „po latach”. Z jednej strony urwane zakończenia czasem lepiej oddziaływają na odbiorcę wywołując odpowiedni efekt, ale w tym wypadku nie byłby ona zbyt duży, dlatego myślę, że spotkanie po latach było dobrym wyjściem. Niewiadomym jest dla mnie dlaczego kobiety się obwiniały (w szczególności – cóż takiego zrobiła przyjaciółka?), ale być może to była dużo bardziej skomplikowana sytuacja, której tutaj nie przedstawiono. Nie wszystko zostało dopowiedziane – nie twierdzę, że to błąd, iż autor nie uznał tego za ważne, ale kłóci się to z wyobrażeniem sytuacji jakie można stworzyć po przeczytaniu wcześniejszej części. I zamiast nad głównym problemem człowiek się zastanawia nad taką błahostką.
Podsumowując opowiadanie nie wywarło na mnie dużego wrażenia, jest w nim dużo niedociągnięć zarówno od strony merytorycznej jak technicznej. Czytanie tekstu nie jest uciążliwe (za co duży plus), jednak nie potrafi bardziej zaciekawić. Na pochwałę zasługuje podjęta próba przekazania własnych poglądów i idei, które, jak widać, są bardzo humanitarne.
***
(Tekst z naniesionymi komentarzami oraz został napisany przez recenzenta i jest do wglądu tylko dla autora).
O proszę - nie spodziewałam się!
W takim razie, biorąc pod uwagę Twoje możliwości, nie postarałaś się :P Czytałam kiedyś Twoje opowiadanie w podobnym klimacie [bodajże o wolontariuszach?] i było znacznie lepsze.
Opowiadanie ma prawie z dwa lata. Jest jednym z opowiadań z pewnego cyklu (elementy wspólne to kompozycja, zabawa czasami i "konfliktowa" tematyka). I, cóż, całkowicie zgadzam się z tym, iż opowiadanie jest nieudanym tworem w budowaniu napięcia, ma niedociągnięcia techniczne i jest przewidywalne, choć ten "przewidywalizm" był zamierzony. To, co mnie samej irytuje, to zbyt wiele akcji w zbyt krótkim czasie - i niezbyt dobre jej poprowadzenie.
Z tego, co mi się wydaje, tekst napisałam zanim przeczytałam/zobaczyłam "Skafander i motyl", książkę dla mnie absolutnie cudowną. Ale, jak to mówią, wszystko już zostało napisane - teraz pozostaje już tylko zmiana słów na własne. (Miałam swego czasu pomysł na fabułę powieści, ba!, już nawet cały szkic w głowie ułożony został - i niedawno dowiedziałam się, że Kieślowski nakręcił o tym film czas jakiś temu. Prorok jakiś, cholera :))).
Zaintrygowały mnie fragmenty opisu bohaterów - szczerze mówiąc, one po prostu były częścią życia bohaterki. Nie jest istotne, kim byli, ale jakie relacje ich nawzajem łączyły (choć... hm, w opowiadaniu jest to za mało zaakcentowane, fakt). Aczkolwiek, masz rację - lekarz przepraszał wręcz, że żyje. Na temat eutanazji mogłabym się rozgadać, odsyłam jednak tutaj.
Zastrzeżenia miałabym do komentarzy odnośnie tekstu (niewidocznych w poście, a które otrzymałam na maila). Czasem mam wrażenie, że błędy wyszukiwane są na siłę - taką tendencję zauważam u niektórych krytyków czy nauczycieli. (Przykładowo. "Czuję łzy… ba!, czuję cały potok łez!" - kursywa została usunięta, gdyż wystąpiła wątpliwość co do celu. A cel ma prosty i prozaiczny wręcz: podkreślenie tego, jak dużo tych łez było. Zostało użyte całkowicie świadomie).
I jeszcze jeden błąd, kardynalny wręcz. Ostatnie zdanie recenzji. Nigdy nie utożsamiamy autora z bohaterem. Jasne, tu akurat masz rację, ale tego się po prostu nie robi! Owszem, czasem można dostrzec wątki biograficzne, ale wtedy musimy naprawdę się w coś zagłębić. Ktoś. kto tworzy bohaterów, którzy są od niego całkowicie inni pod względem światopoglądu, ma nikłe szanse, iż uniknie wzajemnej identyfikacji i utożsamiania poglądów. Hm.
PS Opowiadanie o wolontariuszach - "Absurd istnienia..." - na forum opublikowałam. Jest, jak pisałam, w połowie oparte na fikcji literackiej, w połowie zaś jest reportażem czy relacją z akcji sprzed czterech lat. Tu też bym się do wielu spraw doczepiła, noale - sentyment pozostaje... ;)) dnia Wto 23:55, 01 Lut 2011, w całości zmieniany 1 raz
Fakt, jestem kiepska w poprawieniu błędów technicznych, tego ukryć się nie da. To zapewne przez wzgląd na moje lenistwo we wcześniejszych latach nauki, głównie do przedmiotów tak podstawowych jak polski czy matematyka - o ile w matematyce można było nadrobić logicznym myśleniem, tak w polskim mam braki w znajomości nawet podstawowych reguł... Wszystko, co zasymilowałam zdobyłam na podstawie sporej ilości przeczytanych książek, wzrokowo wyłapywane prawidłowości...
Broń boże! Nie przyszło mi do głowy utożsamianie bohaterki z autorką, utożsamiałam jedynie pogląd, który całym opowiadaniem był przestawiony. To chyba nie to samo?
Na bohaterów zwróciłam uwagę przez ich nierealność. Zastanawiałam się nad nimi, bo to przecież oni zadecydowali o śmierci dziewczyny, więc chciałoby się znać sytuację, powody i rozterki, które nimi targały i co tak właściwie popchnęło ich do takiej, a nie innej sytuacji. Zdaję sobie sprawę, że to nie było celem, ale mimo wszystko oni byli bardziej intrygujący od głównej bohaterki.
"Skafander i motyl" dopiero później przeczytałaś? Zaskakujące. Ale w końcu jak już raz coś zostanie wymyślone, to później wiele ludzi wpada na podobny pomysł - mi również zdarzyło się to kilka razy. Podobno nawet były prowadzone badania na ten temat, czytałam teraz też książkę sf traktującą między innymi o tych "zbiegach okoliczności", bardzo jest to zastanawiające. Mnie samą również nurtuje - skąd się właściwie bierze wyobraźnia? Skąd myśli? Pomysły? Czy one są tak do końca i naprawdę nasze? Ale również bardzo długi temat i z takiej dyskusji nawet nie ma prawa nic konkretnego wyniknąć, jedynie błyskotliwe i odrealnione modele.