ďťż
Strona Główna Kobieta, mężczyzna, przyjacieleKOMENDA WOJEWÓDZKA POLICJI W BIAŁYMSTOKUPytania psychologaOwczarek PodhalańskiMatryca Energetyczna i metoda dwupunktowajak dobrze nauczyć się testĂłwNumer IDziękuję, Ĺźe jesteś częścią mojego Ĺźycia,Katowice 6.07.2013 godz 11.00Procedura pracy Moena z aspektem blokujacym zmiane przekonan12 czerwca 2011 Piła
 

Kobieta, mężczyzna, przyjaciele

Piąta dwadzieścia po południu. Co robił wczoraj? Pamiętał tylko, jak z eksplodującym bólem głowy padł na łóżko, a potem już go nie było. Czy to możliwe - z trudem zdołał obliczyć ten prosty rachunek - że już przesypiał dwadzieścia dwie godziny?
Bał się myśleć o gąszczu wiadomości na jego sekretarce. Pewnie psychiatra już wyobraża sobie jak jego pacjent wychodzi z zabarykadowego mieszkania w stroju komandosa z Remmingtonem w ręce, dziarskim krokiem zmierza do pobliskiego supermarketu i strzela do przypadkowych ludzi.
Najgorsze, że mimo tego, iż był nieprzytomny niemal całą dobę, czuł się jakby przebiegł wzdłuż i wszerz cały stan Kansas z pełnym plecakiem ze stelarzu na barkach. I tak już było od dłuższego czasu - jedyne co się zmieniało to długość snu. Przedtem przesypiał dwanaście godzin, potem czas ten wydłużył się do czternastu, później do szesnastu, i tak o dwie godziny na miesiąc, aż w końcu na jawie trwał najwyżej sześć godzin dziennie.
A im więcej spał, tym bardziej zmęczony był.
Sen stał się złodziejem jego życia, konsumował je kawałek po kawałku.
Jakby umierał jakąś okropną, powolną śmiercią.
Jakby przestawał istnieć.
Dwie godziny. Zostały mu dwie godziny. Spanikowałby, gdyby czuł się choć odrobinę żywy, ale jakaś część w nim drżała na samą myśl o zasypianiu. Zdanie "chcę mi się spać" zaczęło budzić w nim trwogę, niczym najgorsze z możliwych fatum.
Poszedł do kuchni i wypił szklankę napełnioną do połowy ziarnami kawy zalanymi wrzątkiem. Potem łyknął dwa Prozaki i metylofenidat, zgodnie z zaleceniami.
W łazience odkrył coś dziwnego. Kiedy wziął łyk Listeriny, poczuł jakby napił się kwasu siarkowego, więc natychmiast wypluł płyn, ochlapując zlew, kafelki i ręczniki kropelkami krwi i... czegoś. Zbliżył twarz do lustrzanego odbicia, otworzył usta i puls zatętnił mu niespodziewanie w skroniach jak stado rozwścieczonych byków, bo czubek jego języka trzymał się na kilku włóknach mięsa.
Obejrzał szyję oraz ramiona i zauważył na nich tysiące zadrapań. Ślady po maleńkich paznokciach na skórze. Gdzie był, gdy go nie było? Co on, do kurwy nędzy, robił?
W drodze do telefonu poczuł się senny.
Jezu, błagam. Jeśli istniejesz pomóż mi, proszę, nie chcę więcej spać, możesz zabrać mi wszystko, jestem gotowy zrobić cokolwiek, tylko nie każ mi znów zasypiać, do cholery, wszystko tylko nie to...
Upadł i zarył brodą o szorstką wykładzinę, szklanka stłukła mu się w dłoni. Walcząc jeszcze resztkami mocy z sidłami snu, podczołgał się do szafki i sięgnął aparatu telefonicznego, chcąc wklepać numer do psychiatry, ale odkrył, że nie jest w stanie rozpoznać cyfr. Podłoga działała na jego głowę jak pole magnetyczne na kawałek metalu i lecąc na jej powitanie, stracił przytomność, by w końcu wchłonęła go doszczętnie w ciemność czarnej dziury.
A potem tam się znalazł.
Leżał na brzuchu z rozpostartymi ramionami i policzkiem przytulonym do lodowatej powierzchni. Gdy przybrał pozycję siedzącą i odzyskał wzrok, rozejrzał się dookoła.
Siedział na podłodze ciemnego, ciasnego pomieszczenia o betonowych ścianach, które przypominało schron atomowy, bliźniaczo podobny do tego w jego starym, rodzinnym domu.
Nie lubił tego miejsca. Bał się pająków.
Wstał, obejrzał się za siebie i spostrzegł, że nie jest sam. W schronie był ktoś jeszcze.
Jakieś dziecko.
Chłopiec, prawdopodobnie w wieku ośmiu lat, w brudnej różowej czapce z uszami królika i samych bokserkach. Cały był brudny, a największą litość wzbudzały jego stopy - czarne jak smoła. Wlepiał w niego nieskazitelne jasne oczy, wyzierające spod warstw kurzu i brudu.
Twarz Królika miała niezwykle poważny wyraz.
Wtedy zaczął zauważać więcej ludzi; w kącie kuliła się wychudzona postać w zbyt dużej koszuli z białego płótna, której płci nie mógł dokładnie określić, pół metra obok niego siedział po turecku facet z rozczochranymi włosami koloru słomy i w pomarańczowym uniformie, nie zwracający na nikogo uwagi zajęty skrobaniem dwucentówką o podłogę z zapałem piromana w fabryce zapałek, a naprzeciwko stał tyłem odwrócony, zgarbiony mężczyzna, który uderzał czołem o ścianę i mamrotał coś pod nosem. Co dokładnie? Wychwycił słowa i okazało się, że ciągle powtarzał tą samą sekwencję:
- Poczekalnia. Znajdujesz się w niej. W tym momencie.
Pauza. I znowu.
Do tego jeszcze pod drzwiami - tak, były też i potężne drzwi pancerne - spał na plecach tłusty, szeroki jak kredens Chińczyk, którego chrapanie roznosiło się po całym pokoju.
Przytknął ucho do ściany i poczuł dziwne pulsy wibracji, jakby tętniły własnym życiem. Niewiarygodne. Gdzie on, do cholery, trafił?
- Poczekalnia. Znajdujesz się...
Z braku lepszego pomysłu postanowił zagaić do mężczyzny w więziennym stroju, który chyba dopiero go zauważył, bo przerwał skrobanie monetą o cement i sam się odezwał:
- A ty to kto?
Nie zdążył odpowiedzieć, bo Więzień machnął ręką i ciągnął dalej.
- Masz może fajki? Odkąd tu siedzę, nie paliłem ani razu.
- Czyli jak długo?
- Trzy dni. Może mniej. A może dłużej, nie wiem. Tutaj nie ma się poczucia czasu. Nie wpłaciłem kaucji, więc pewnie zanosi się na trochę dłużej. Napaść i stawianie oporu przy aresztowaniu. He! Przynajmniej nieźle wpierdoliłem temu zasrańcowi. Boże, jak ja nienawidzę glin. Słowo daję, nadziałbym dupę każdego z nich na pal i lał dechą z gwoździami po plecach. A potem po jajach. A na końcu podpalił. Więc jak z tymi fajkami? Masz?
- Co jest na zewnątrz? Co to za miejsce?!
Postać w kącie odwróciła głowę w ich stronę i powiedziała:
- Gdzieś czytałem, że istnieje ponad dziewięćdziesiąt stanów świadomości.
Więzień zarechotał.
- Ciekawe za co tu trafiłeś. Pewnie jazda po pijaku, zgadłem? Jak trzy czwarte ludzi tutaj. Przewinąłem się przez wiele cel i mam już doświadczenie. Ale wiesz co? Ta jest jakaś inna. Też to czujesz? Coś jest nie tak z czasem w tym miejscu. Jakby płynął w zwolnieniu. Jakbyśmy trafili do jakiegoś molekułocośtam mikrogówna i byli oglądani pod szkiełkiem pojebanych naukowców. Gdzie nie ma czasu. A wiesz dlaczego? Bo ten system jest wadliwy, to ci powiem. Kurewsko wadliwy. Zupełnie jak w Dallas siedemdziesiątego szóstego, kiedy...
Przestał go słuchać. W głowie miał drugą Hiroshimę i Nagasaki od tego wszystkiego.
- Poczekalnia. Znajdujesz się w niej. W tym momencie. Poczekalnia...
Chłopiec w króliczej czapce stał w tym samym miejscu nieruchomo i obserwował go. W półmroku schronu widział tylko zarys jego sylwetki, kiedy nagle na skórze ramion i torsu Królika pojawiły się niebieskawe wyładowania elektryczne, oświetlające upiornie jego dziecięcą, bladą, poważną twarz. Otworzył usta, a z jego kruchego ciała wydobył się głos mocny i ogłuszający jak radio nastawione na cały regulator, pełen szumu i trzasków. W powietrzu uniosła się elektromagnetyczna aura, od której włosy zjeżyły mu się na całym ciele. Królik przemawiał do niego.
- TRZY MINUTY. SZESNAŚCIE SEKUND. KONIEC FAL ALFA.
- Dlaczego?
- TWOJA ŚWIADOMOŚĆ NIE JEST DOMINUJĄCA.
- Co mam zrobić, by żyć?
Królik błyskawicznie odchylił głowę do góry, przekrzywiając ją w dziwacznym geście.
- MUSISZ WZNIEŚĆ SIĘ NA WYŻSZY POZIOM.
Królik wzniósł cherlawe ręce i strzelił snopem światła, a on poczuł jak stopy odrywają mu się od podłogi bunkra i unosi się jak święty mnich, jego głowa, szyja, barki i tors przenikają przez sufit, w końcu cały znajduje się gdzie indziej, na innym piętrze, na wyższym poziomie, choć nie był pewien czy będzie to miejsce lepsze niż ten cholerny schron. Kątem oka zauważył jak Chińczyk dosłownie zapadł się w podłogę i zniknął.
- Niektórzy ludzie, myślący tylko o zaspokajaniu podstawowych potrzeb, z natury funkcjonują na niższym poziomie. - dorzucił ten chudy.
Czy jego czeka to samo?

- Hej, Chuck. Dostałem polecenie z Wyższego Poziomu. Postępowanie Dziewięćset Szesnaście z Numerem Dziewięć.
Facet w szarym mundurze siedział otoczony monitorami i chrupał głośno orzeszki ziemne. Obrócił się do kolegi, który również nosił się na szaro.
- Nie rozumiem.
Towarzysz uniósł brwi.
- A co masz rozumieć? Przecież wszystko masz w instrukcjach. Wystarczy postępować zgodnie z nimi, krok po kroku.
Wskazał na skomplikowaną machinerię pełną przewodów i guzików. Podszedł do niej i wklepał liczbę 916. Na ekranie wysypał się szereg liter, formułujących zdanie:
WPROWADŹ NUMER.
- Jaki to był numer?
- Dziewięć. Do diabła, nie potrafisz zapamiętać prostej liczby?
- Dobra, dobra.
Wpisał dziewiątkę.
Na ekranie ukazał się obraz niewielkiego pokoju, w którym była czwórka ludzi.
Włączył mikrofon i wydał rozkaz:
- Numer Dziewięć proszony do Sali Dziewięćset Szesnaście.
Wtedy stała się dziwaczna rzecz. Stał tam facet, walący non stop głową w ścianę - i nagle znikł.
- Ej, Jimmy, widziałeś to? Jakim cudem?...
- To normalne przy tego typu procedurach.
- Ale jak...?
Facet o imieniu Jimmy wyglądał na jeszcze bardziej zniecierpliwionego.
- Nie zadawaj niepotrzebnych pytań!
- Okej, okej... Co teraz?
- Robisz to, co w instrukcjach, nie dotarło?
Obraz nadawany z kamery zmienił się. Tym razem ukazywał z góry jakąś przestronną, obskurną komnatę, po środku której znajdywało się krzesło elektryczne. Dwóch gości z fioletowych strojach - więc na każdym poziomie panuje inna moda, pomyślał Chuck - przypinało mężczyznę Numer Dziewięć do łańcuchów i setek przewodów.
Kiedy skończyli, na ekranie wyskoczył następny komunikat.
ZADAJ PYTANIE: "CZY KOCHASZ JEZUSA?"
- Co, do cholery? - parsknął Chuck. Ekran był teraz cały w okruszkach od orzeszków. Jimmy poczerwieniał.
- No i patrz, co narobiłeś, idioto! Myślisz, że ktoś będzie za ciebie sprzątał ten syf?!
- Dooobra! Spokojnie, stary, okej? Już jest czyste, widzisz? - przetarł szkło rękawem. - Szczęśliwy?
- Ci nowi... - burknął.
Coś piknęło i znów wyskoczyło to samo polecenie:
ZADAJ PYTANIE: "CZY KOCHASZ JEZUSA?"
- Serio? Mamy się zapytać...
- Trzeba postępować zgodnie z komunikatem. - powiedział po raz setny Jimmy.
Jak jakiś pieprzony dogmat, myślał Chuck, wciskając interkom.
- Może lepiej ty to powiedz. Jakoś w ustach mi to nie leży.
Jego kolega sapnął.
- Nie ma z ciebie pożytku... Dobra. - pochylił się nad mikrofonem i rzekł do ekranu: - Czy kochasz Jezusa?
Komnata zadudniła przefiltrowanym, grubym głosem: CZY KOCHASZ JEZUSA?
Numer Dziewięć trząsł się opatulony przewodami, najwyraźniej nie wiedząc, co się dzieje wokół niego. Nastąpiło zbliżenie na jego twarz. Usta mężczyzny poruszały się bezgłośnie, co chwilę wysuwając częściowo język. Oczy błądziły jak u paralityka.
- Jimmy, przecież on jest upośledzony. Nie rozumie cię.
POWTÓRZ PYTANIE: "CZY KOCHASZ JEZUSA?"
- CZY KOCHASZ JEZUSA?
Chuck wręcz modlił się, by Paralityk się nie odezwał. Miał przeczucie, że nie wyniknęłoby z tego nic dobrego.
Ale jednak coś mówił. Trudno było wyłapać dokładnie co.
- ...czekalnia. Znajdujesz...momencie...
POWTÓRZ PYTANIE: "CZY KOCHASZ JEZUSA?"
- CZY KOCHASZ JEZUSA?
Paralityk zaczął mówić trochę głośniej.
- Poczekalnia. Znajdujesz się w niej. W tym momencie.
Co?
WCIŚNIJ ZNAK, ZNAJDUJĄCY SIĘ PRZY ODPOWIEDZI PRZESŁUCHIWANEGO:
A). TAK
B). NIE
C). INNA ODPOWIEDŹ
Jimmy sięgnął dłonią do klawisza z literą C, kiedy Chuck złapał go za nadgarstek. Był silny, nie na darmo były czasy, kiedy to służył w Marines.
Przypomniało mu się to nader niespodziewanie.
- Co robisz? - wrzasnął Jimmy. - Wypełniam komunikat!
- Sram na twój komunikat! A co jeśli... nie wiem... Po prostu nie podoba mi się to.
- Komunikat musi być wypełniony, bez względu na to czy ci się podoba czy nie. A teraz puść mnie, bo zadzwonię do Wyższego Poziomu z informacją, że mój współpracownik przeszkadza w Postępowaniu!
Usłuchał. Klawisz C został wciśnięty.
Ciało Numeru Dziewięć wygięło się nagle w łuk. Usłyszeli nieprzyjemny trzask. I bzyczenie impulsów elektrycznych. Kończyny drgały mu w tańcu konwulsji, a mięśnie i ścięgna na ramionach mężczyzny były napięte do granic możliwości; po chwili z jego porów skórnych wydobywał się dym. Z oczodołów płynęła biała maź, strugami po policzkach, skapując z trzęsącego się podbródka.
Trwało to pół minuty, po czym Numer Dziewięć opadł bezwładnie.
- CO TO, KURWA, BYŁO?! - wrzasnął Chuck. - TAK, DO CHOLERY, NIE MOŻNA!
- Można, jeżeli tak brzmi komunikat. - odparł na to Jimmy, niewzruszony, po czym sięgnął po kolejną paczkę orzeszków.
Jak ja mam dosyć tej zapchlonej dziury, pomyślał Chuck.

Brodził w betonowym murze, aby po chwili znaleźć się w następnym pomieszczeniu. Niewiele różniło się od poprzedniego. Poza oklapłym dywanem, leżącym na panelach i telewizorem nie było w nim żadnego innego mebla.
Oślepił go blask monitora. Chyba odtwarzał jakąś taśmę.
Nagle jego własna twarz wypełniła cały ekran. Potem oddalenie na dwie postaci - on i jego psychiatra.
Nie pamiętał tej sesji.
- Dlaczego zaatakowałeś tamtą kobietę? - spytał psychiatra.
On na ekranie przybrał minę niewiniątka. Zaciągnął się papierosem, i odezwał się. Jego głos brzmiał inaczej niż zwykle.
- Cóż, szpetna to ona nie była. One same się o to proszą, wiesz? Obcisłe sukienki, wystające cycki. Jak tu normalnie przejść obok nich? Przecież one robią to ze świadomością, one robią to nawet właśnie po to! By pociągać facetów. A jednocześnie twierdzą, że są za równouprawnieniem. Powiedz mi, niby jak Ameryka ma być krajem wolnych i równouprawnionych ludzi, skoro nie mogę nabić jakiejś jebanej piździe paru siniaków?
- Chciałbym porozmawiać teraz z Charliem.
- Tym królikiem?
- Tak. Możesz go zawołać?
- Jasne, pod warunkiem, że kupisz mi paczkę mentoli.
- Dobrze. A teraz chcę Charliego.
- Jak sobie życzysz...
Przybrał inną pozę. Splótł ręce wokół barków i podkulił kolana. Z twarzy zniknęły kompletnie emocje.
- Charlie?
- Tak? - miał głos jak przed mutacją.
- Możesz mi opowiedzieć co się działo w tamtym schronie?
Na to wspomnienie w jego oczach mignął strach.
- Pająki.
- Co jeszcze pamiętasz oprócz pająków?
Zaczął mówić jednym tchem, beznamiętnie wylewając potok słów.
- Byłem tam już od dwóch tygodni a może trzech nie wiem bo w ogóle nie wychodziłem na zewnątrz tylko siedziałem tam zamknięty ojczym czasami wchodził do środka i zamykał za sobą drzwi brał pręt i bił mnie po plecach twarzy brzuchu siusiaku krzyczałem żeby przestał a on się śmiał po czym kazał mi się wypinać i wtedy wkładał mi coś tam z tyłu to bardzo bolało i zawsze leciała mi potem krew kilka razy nawet zrobiłem kupę a on wtedy kazał mi ją zlizywać z podłogi sikał na mnie i krzyczał w twarz pytając czy kocham jezusa i nie przestawał póki nie powiedziałem że tak kocham a czasami odmawiałem bo jeśli jezus mu na to wszystko pozwalał to dlaczego mam go kochać wtedy obrywałem znacznie gorzej...
- Dobrze, już dobrze. Jak wyglądał twój ojczym?
- Zawsze nosił dżinsowe spodnie i kamizelkę śmierdział obojem i wodą po goleniu i zawsze jadł cukierki z lukrecją fu nie rozumiem jak ktoś może lubić lukrecję to takie ohydne ale on je uwielbiał i kazał mi je jeść a poza tym to nie dostawałem za wiele do jedzenia...
- Dobrze, Charlie. Mogę z nim teraz porozmawiać?
- Nie wiem bo on przychodzi tylko wtedy kiedy chce a kiedy jest wściekły wolę do niego nie podchodzić...
- Czy teraz jest wściekły?
- Nie za bardzo myślę że jak dostanie lukrecjowe cukierki to zgodzi się porozmawiać...
- Możesz go poprosić?
Wyprostował się. Usta wykrzywiły mu się w parodii uśmiechu. Nie wiedzieć czemu, poczuł strach na widok samego siebie, jakby to już nie był on, lecz na poły obcy człowiek.
- Lubi pan krzywdzić dzieci, prawda?
Wziął piłeczkę i zaczął się nią bawić, ściskając i przekładając z ręki do ręki.
- Masz mnie za sadystę?
- O to właśnie pytam.
- Człowiek rodzi się jako zwierzę. - mówił przeciągając sylaby. - Trzeba twardej ręki, żeby mu wpoić pewne rzeczy. Ból jest dla dziecka dobrą motywacją i choć jeszcze ono tego nie rozumie, pewnego dnia doceni dobroć rodzica za to, na jak porządnego obywatela zostało wychowane.
- Jak widzisz dobrze wychowanego obywatela?
- Jest religijny, wystrzega się pokus, docenia miłosierdzie Chrystusa. W dzisiejszych czasach ludzie zapomnieli o Bogu. Zastąpiły go korporacje i rozmaite zgrupowania. Dziś ludzie myślą, że aby poczuć bliskość Stwórcy wystarczy dołączyć do grupy wsparcia albo zapisać się do chóru kościelnego. Widzisz, jakie to obłudne. Jakie to dla nich przyjemne, zapomnieć o całym swoim złu, które noszą w środku. Za które nie muszą płacić. Boga można doświadczyć jedynie w bólu, cierpieniu i upadku. Bóg to odkupienie po zadanej karze.
- A więc poniekąd Bóg jest cierpieniem?
Spojrzał prosto w oko kamery.
- Bóg stworzył cierpienie, po to byśmy doceniali Jego miłosierdzie.
Taśmę urwał śnieżnobiały obraz.

Obudził się pod drzwiami mieszkania. Zegarek na ręku wskazywał na siódmą wieczorem. Sęk w tym, że następnego dnia.
Trzy minuty. Szesnaście sekund.
Ile mu zostało?
Tym razem zdołał dobiec do telefonu. Niewiele myśląc, wykręcił jedyny numer jaki przyszedł mu do głowy, czyli do psychiatry.
- Doktor Argent, słucham.
Ledwo wymawiał pojedyncze słowa.
- Trzy minuty!
- Słucham?
- Potrzebuję pańskiej pomocy! Zostały mi trzy minuty i szesnaście sekund na wyższym...
Powoli tracił kontrolę nad własnym ciałem. Ktoś inny próbował przejąć stery, w końcu nie był jedyny na tym pokładzie.
Ojczym.
Czy zasypiam już poraz ostatni? - przemknęło mu przez myśl. A potem zapadł się spowrotem do tych ciemnych piwnic swojego umysłu, kurczył się we własnej głowie, zniżał się do zwojów podkorowych mózgu, na próżno próbował ukryć się w zakamarkach układu limbicznego, bo leciał już w dół, przez pień, do samego rdzenia kręgowego, już nie był osobą, lecz pojedynczą komórką neuronalną, cytoplazmą wchłoniętą przez ściany systemu nerwowego...

Psychiatra zapukał do drzwi mieszkania. Dobiegł go ze środka odgłos ciężkich kroków i rozsuwanych zawiasów.
- Dobry wieczór, doktorze Argetnt. - jego pacjent stanął w progu. - Co pana sprowadza?
Lekko seplenił, ale poza tym wyglądał zwyczajnie.
Tak samo zwyczajnie jak Jeffrey Dahmer czy Ted Bundy.
Może za dużo wypił tego wieczoru? Sam już nie pamiętał, czy odbierał jakikolwiek telefon.
- Cóż, chciałbym przełożyć nasze spotkanie ze środy na czwartek. I spytać jak się pan trzyma.
Pacjent oparł jedną rękę o framugę drzwi, a drugą przetarł czoło.
- To bardzo miłe, że informuje mnie pan osobiście. Z moim zdrowiem nie najgorzej. Po tych tabletkach miewam nudności, ale przynajmniej nie chce mi się tak bardzo spać jak zawsze.
To fakt, za dużo wypiłem, stwierdził doktor ostatecznie. O jedno Martini za dużo. Do diabła, sam jest psychiatrą, a nie potrafi osądzić własnych mentalnych stanów, beształ się w myślach. Kto mu dał dyplom...
Tak to jest, gdy ma się znajomości.
- No cóż, cieszą mnie te wieści niezmiernie. W takim razie, chyba zostawię pana samego. Do zobaczenia na sesji.
- Oczywiście. Do widzenia.
Idąc do samochodu, miał jeszcze na tyle jasności umysłu, by przypomnieć sobie pewien szczegół.
Facet jadł lukrecjowe cukierki.
Kto, do diabła, lubi takie paskudztwo?
Pokręcił głową i wyjął kluczyki.


Plus za nawiązanie do Dallas, Maslowa, Freuda, teorii wychowania sprzed 200 lat i kochanków-zombie (acz nie wiem czy to ostatnie specjalnie powiązane lekko z tematyką opowiadania czy przypadkiem).
Mimo tego opowiadanie nie przypadło mi do gustu.
Najmniej podobał mi się fragment (naprawdę musiałam się zmuszać, żeby to czytać), z (o ile zinterpretowałam to zgodnie z zamierzeniem autora/ki) przyzwoleniem na mordowanie jednego ze stanów swojej świadomości. Zakładam, że Chuck, Charlie i główny bohater (uosabiający się nieświadomie mniej lub bardziej realnie z ojczymem) nie podany z imienia to jedna i ta sama osoba.
Nie podobały mi się też fragmenty z Bogiem i wiarą, zakładam jednak, że musiały się pojawić, gdyż z założenia istniało jako istotny element wychowania bohatera i nienaturalne byłoby ukazywanie jego psychiki bez tego.
Ogólnie w porządku. Nie mam praktycznie nic poza kilkoma literówkami (chyba dwie - jedna na 100% w nazwisku psychiatry, i paroma zbędnymi przyimkami (np. okruszki od orzeszków) do zarzucenia. Tekstowo ok, fabuła ok. Mnie po prostu się nie podoba (to opinia, nie krytyka).
Dziękuję za szczerą, konstruktywną opinię (jak na razie chyba pierwszą taką odkąd napisałam to coś). Hmm, a ja uważałam fragment z Chuckiem i Jimmym (którzy raczej nie byli jedną osobą, a jak już to różnymi osobami zamieszkującymi jeden umysł) za najlepszy motyw w całym opowiadaniu, aaale rozumiem, że nie każdemu musi przypaść do gustu.
Pozdrawiam