ďťż
Strona Główna Kobieta, mężczyzna, przyjacieleAnatomia wszechswiata cz.II Wspolna proba przyblizenia Dzieki Conchi, Mgielko i Proroku za Wasze pytania. Proroku i Newdem za linki. Piotrze, Mgielko, Freyu, Conchi, Proroku i Beato za uwagi. To juz nie jest dalej moja kosmogonia. To dzieki Waszym pytaniom, uwagom i prosbom powstala ta druga czesc w takiej postaci. W postaci wspolnej proby przyblizania sobie wygladu wszechswiata. Dlatego zmienilam tytul. Schemat trajektorii planet krazacych wokol swego slonca, na kartce papieru tworzy okregi lub owale. Jest ich tyle, ile jest planet. Tylko ze slonce nie stoi w miejscu. Tez krazy stale wokol centralnego slonca swojej galaktyki. Ciagle zmienia miejsce polozenia. Planety obracajac sie kolo niego - podazaja jednoczesnie za nim. Zataczaja wiec w rzeczywistosci nie okregi, a spirale. Buduja wokol niego tyle spiral, ile jest samych planet. Kazda z takich spiral tworzy kolejny torus. Te torusy o roznych srednicach, maja wspolny srodek obrotu, ktory miesci sie w geometrycznym centrum slonca. Sciany zewnetrznego torusa tworzy planeta najdalsza od slonca. Sciany ostatniego, wewnetrznego torusa tworzy odpowiednio planeta polozona najblizej slonca. Suma tych wszystkich scian torusowych tworzy warstwowy torus wokolsloneczny, ktory nie jest zamkniety jak opona kola, lecz rozwija sie w spirale. Jest to sloneczny torus podstawowy 1(S). Jego srodek nie jest jednak pusty jak w oponie, gdyz wypelnia go lina trajektorii slonca. Torus podstawowy 1(S) wyglada jak wijacy sie spiralnie obly waz o tylu skorach ile planet ma uklad. W srodku ma on trzon swego ukladu pokarmowego - slad podazajacego srodkiem i ciagnacego caly uklad slonca, ktore go tez zywi. Dlaczego ten waz tez wije sie spiralnie ? Bo slonce rowniez nie krazy po zamknietym kregu, gdyz z kolei samo podaza za swoim, tez wedrujacym centralnym sloncem galaktycznym. Analogicznie czynia inne slonca typu 1(S) w tej galaktyce. Tak wiec wszystkie slonca "opatulone" swoimi torusami typu 1(S), okrazajac swoje centralne slonce galaktyczne - tworza swoimi spiralnymi obrotami, wielowarstwowy torus drugiej generacji, torus galaktyczny typu 2(G). Ten typ torusa ma o wiele wiecej warstw. Ma ich tyle, ile ukladow torusowych 1(S) ma galaktyka. Czyli ile ukladow slonecznych wchodzi w jej sklad. Multiwarstwowy torus slonca galaktycznego typu 2(G), buduje z kolei wraz z innymi torusami galaktycznymi - torus megagalaktyczny 3 generacji 3(M). a warstw ma tyle, ile galaktyk wchodzi w sklad danej megagalaktyki. Analogicznie : suma torusow megagalaktycznych buduje torus 4 generacji 4(SG) - torus supergalaktyczny. Splatanie takich splotow w sploty kolejnych splotow ma postac fraktalna. Obraz tego ogromu latwiej sobie wyobrazic zaczynajac od nitki, a nie od razu od weza z upakowana gesto i skomplikowanie zawartoscia. Lepiej z poczatku zignorowac zawartosc nitek. Narazie skrecamy spiralnie nitki we wlokna. Te skrecamy w linki, a nastepnie w line. Gdy przekroi sie taka line - widzi sie poprzeczny przekroj fraktala. A w nim przekroje pojedynczych nitek, ktore zlozyly sie na line. Taki przekroj poprzeczny lodygi z widocznymi przekrojami jej wlokien. W koncu ona tez ma budowe fraktalna. Ale kazda z tych nitek, to rozwijajaca sie historia jednego ukladu slonecznego. A kazdy kolejny przekroj w gore, lub w dol - to czytanie w kronice Akaszy. Gdy wystarczajaca czesc danego ukladu fraktalnego zdola podwyzszyc swoje wibracje do okreslonej granicznej, to z fraktala wyrasta nowa galazka nowych mozliwosci. Gdy rozwija sie dalej, staje sie galezia, potem konarem. Tak moze sie dziac i w innych punktach pnia. Drzewa przynajmniej to potrafia. Oczywiscie konary i galezie tez moga sie rozgaleziac, gdy spelnione zostana warunki wzrostu. Gdy pierwszy raz zdolalam to sobie wyobrazic w calosci i w zwiazku z tym skojarzyc z prastarym okresleniem "drzewo zycia", to myslalam ze serce nie wytrzyma zachwytu. Nie trzeba ciac tego drzewa, by dostac sie do przekroju. Teoria strun dowodzi, ze energia rozchodzi sie nie ciagle, tylko porcjami, pomiedzy ktorymi sa przerwy. W okreslonych sekwencjach w dodatku. Stalych. Regularnych. A wiec od razu kazdy slad istnienia narasta warstwowo. Ale i regularnie, wedlug regul. Pomiedzy sladami istnienia pusto, i tam, w tych przerwach, mozna pakowac warstwowo inne swiaty, ktore buduja warstwy swego zaistnienia w innych sekwencjach. I tak mozna sie przenikac nie zahaczajac o siebie. Ba, nawet nie wiedzac o sobie. Mozna tez poszukiwac harmonii tych sfer, ich muzyki. Ale tak mozna i wedrowac po dokonanej juz historii (z naszego punktu widzenia), jak i jeszcze niby niedokonanej. I z tej wlasciwosci korzystac, wybierajac czasy wcielen. To tyle w tej czesci. Porcja jest dosc duza. Nie chce nikogo oszolomic iloscia nie do strawienia.czego nigdy nie powiem J, a chciałabym z siebie wyrzucić6-letnie dziecko przyciąga do siebie przedmiotyBrak zameldowania w dowodzie osobistymMS KATOWICE 20 STYCZNIA 2012Sposoby z przymruĹźeniem oka...;)Ĺťyczenia Noworoczne na 2013nabĂłr ŚląskWaĹźne! odnośnie ankiety bezpieczeństwaLegalne testy do policji
 

Kobieta, mężczyzna, przyjaciele

Na sam początek - witam. A witam się, bo to mój pierwszy post(z powodu braku działu "Przywitaj się", czy czegoś w podobie, robię to tutaj, bo to dość niegrzeczne tak przyjść i od razu czegoś rządać, czy o cos prosić.

Tak więc witam(powtarzam to słowo trzeci raz...).

Chciałbym prosić o jak najbardziej surową ocenę krótkiego tekstu, który powstał całkiem niedawno, jako praca konkursowa.
Tematem konkursu było "Create yourself", a w związku z tym, że całość miała być choć ździebko śmieszna... wziąłem temat dosłownie.
No, zresztą każdy czytający zobaczy sam, co i jak, o ile dotrwa do końca.

Z góry dziękuję za przeczytanie i ocenę. Wszelkie rady, uzasadnienia itp. są mile widziane. Bądź co bądź, cały czas się uczę...

Do rzeczy:

CREATE YOURSELF

Słońce wschodziło, delikatnie pieszcząc swoimi promieniami nagrobki, krzyże i kwiaty złożone na grobach. Nie pogardziło też wielką kryptą, mieszczącą się w centrum cmentarza, oblewając ją złotym, ciepłym blaskiem. Zapowiadał się cudowny dzień, idealny wprost na beztroski spacer o poranku, kiedy to rosa na łodygach i liściach kwiatów delikatnie muska nogi, lecz nagle wydarzyło się coś dziwnego.
Nieopodal dawno zapomnianego grobu, znajdującego się w najodleglejszym narożniku wielkiego, miejskiego cmentarza, coś głośno przewróciło się pod ziemią. Byćmoże trup usłyszał jakieś podłe oszczerstwa na swój temat i postanowił ostentacyjnie przewrócić się w grobie? Szkoda tylko, że najbliższą osobą, która mogłaby go usłyszeć, był grabarz, śpiący teraz pod stołem w karczmie, po całonocnej popijawie.
Trup przekręcił się jeszcze raz, lecz nie usłyszawszy żadnego tonu sprzeciwu, okrzyku przerażenia, ani nawet lekkiego westchnienia, zdenerwowany zebrał wszystkie swoje siły i uderzył w swój sufit, a z naszego punktu widzenia – nagrobek.
Kamień poruszył się nieznacznie i wszystko wyglądałoby jak w ponurej scenie z kiczowatego horroru, gdyby nie to, że kolejne uderzenie skwitowane zostało przeciągłym okrzykiem bólu, połączonym z dość popularnym, uniwersalnym słowem, wyrażającym zarówno zacny, odwieczny zawód, niezadowolenie, bezgraniczną radość, jak i wiele innych emocji.
Trup jednak nie zamierzał dawać za wygraną i uderzył ponownie, tym razem używając własnej czaszki. Fakt, że nigdy nie było pod nią ni krztyny rozumu, wywołał tak głośne echo, a zrazem silny rezonans, że zdołał rozkruszyć płytę nagrobną, rozbijając ją na trzy, niemal równe, trójkątne części.
Przez chwilę nic się nie działo, lecz gdy tylko nieumarły doszedł do siebie, wyjrzał nieśmiało ze swojej dziury. Słońce było znacznie jaśniejsze, niż pamiętał, zasłonił więc oczy ręką. Zdołał jednak przyzwyczaić się do wielkiej, coraz jaśniej świecącej, ognistej kuli, zawieszonej na nieboskłonie. Wsparł swoje ciało ciężko na rękach, próbując poderwać się i wydostać z dziury.
Niefortunnie złożyło się, że dziesiątki lat bezczynnego leżenia, o dziwo skusiły setki robaków do pożywienia się ciałem trupa, co teraz spowodowało, na pozór zabawny, ale i makabryczny efekt. Lewa ręka, od ramienia w dół, po prostu odpadła i z głuchym uderzeniem spadła na dno grobu. Nieumarły, nie grzeszący rozumem puścił się krawędzi, sięgnął po rękę i próbował nieudolnie przyczepić ją na swoje miejsce. O dziwo, udało się, lecz połączenie nie było zbyt pewne. Poza tym, ożywieniec, w swym roztargnieniu przyczepił rękę złą stroną i teraz mógł bez przeszkód drapać się po plecach.
Trup zaśmiał się głupkowato, ciesząc ze swojego odkrycia, jednak po chwili naprawił swój błąd – nie było czasu na ciągłe drapanie, musiał się stąd wydostać.
Tym razem, udało się. Nieumarły rozejrzał się wokoło, nie dostrzegając żywej duszy. Spojrzał pod swoje nogi – swoją drogą, dość zubożały, od czasu, gdy ostatnim razem miał okazję je oglądać – i ujrzał rozbitą płytę nagrobną.
Biedak nie mógł wiedzieć, że nikt z rodziny nie stawił się na pogrzeb, a nagrobek był stworzony jako darmowa próbka, dla nowego kapelana pobliskiego kościoła i widniał na nim napis „Usługi Zenonrskie – (nie)żyj w pokoju”. Omyłkowe użycie litery „v”, zamiast „w” było spowodowane chęcią wypróbowania nowej czcionki, sprowadzonej zza morza, kutej przez same krasnoludy. Nikt nigdy nie mógł się spodziewać, do jakich skutków to doprowadzi...
Płyta nagrobna pękła na trzy części, pozostawiając na jednym kawałku, bliżej nieokreślony napis, na drugim ładnie brzmiące słowo „Zenon”(nikt nie wie, jakim cudem się tam pojawiło), a na trzecim, dość popularną frazę pisaną na nagrobkach - ... w pokoju.
Trup uśmiechnął się, widząc te wszystkie literki. Nie wiedział skąd, ale gdzieś z jego wnętrza, a dokładnie z okolic wątroby, dochodziła dziwna informacja, która dokładnie mówiła, jak należy odcyfrować dziwne znaki.
- Nazywam się Zenon! Zenon! – wykrzyczał świeżo ochrzczony nowym mianem zombie.
Fakt, że jego nagłośnia również nieco przegniła, nie przeszkadzał mu zbytnio. Mówił nieco niewyraźnie, ale cały czas można go było zrozumieć. W końcu wysławiał się lepiej, niż niejeden pijaczyna, po kilku głębszych.
Nieumarły poczuł dziwny chrzęst w karku, a chwilę potem jego głowa z łoskotem wylądowała na ziemi, szczerząc się do tułowia.
Ręce poczęły po omacku szukać czegoś, do czego były bardzo przywiązane. W tym samym momencie, na cmentarz weszła nieznana nikomu kobieta. Widząc groteskową pozę nieumarłego, z przerażenia zemdlała, upuszczając kosz jaj, który niosła na targ.
Zenon umieścił głowę na swoim miejscu i podszedł do dziwnego zjawiska, leżącego na chodniku.
Błysk pożądania pojawił się w jego oczach. Wiedział, że dawno nie używał pewnego narządu, który właśnie zaczynał budzić się do życia. Cały nabrzmiał i był gotów do pracy.
Zenon bez chwili namysłu zanurkował w dół i zaczął jeść jajka na surowo. Po tylu latach spędzonych pod ziemią, wypijanie ich przepysznych żółtek i smakowanie nabrzmiałym językiem, było rozkoszą, która nie mogła być zastąpiona niczym innym...
Najadł się do syta, nie zważając, że przez jego przedziurawiony żołądek wylatywała co najmniej połowa objętości połkniętych jaj.
Zenon wstał, rozejrzał się ponownie w poszukiwaniu wyjścia i cały umorusany jajkami ruszył ku najbliższej stalowej furcie.

Ruszył w stronę karczmy. Cmentarz był oddalony od wioski o kilkaset metrów, a wciąż odpadające kończyny tylko przeszkadzały w podróży. Zenon postanowił, że musi coś z tym zrobić.
- Tylko co ja mogę zrobić, jak mi ręce opadają? Znaczy... odpadają? – zapytał sam siebie.
Stał tak, dumając i wysilając swój dawno przegniły mózg.
Nagle, usłyszał dochodzący znikąd głos, który powiedział:
- Powymieniaj sobie części ciała. Te świeże lepiej się trzymają!
Zenon wpierw pomyślał, że zwariował. Później podskoczył przerażony, by zaraz potem zastanowić się, czy to czasem nie Bóg, zdenerwowany tym, że opuścił swoje wieczne miejsce bytowania, postanowił go ukarać. Skulił się więc, wskakując do rowu i oczekując na piekielną burzę ognia i pioruny, które zamienią go w kupkę popiołu.
Nic takiego jednak się nie stało, tylko mały lisek, delektujący się swoją ostatnią zdobyczą – na wpół zjedzoną kurą – patrzył na dziwnego człowieka, którego prawe ramię zaczynało się coraz bardziej chwiać w stawach.
Zenon powoli podniósł się z pokrytego grubą warstwą liściu rowu i wcisnął chwiejącą się rękę nieco mocniej na swoje miejsce.
- Niegłupie... Jak to coś nie chce mnie zabić, to może chce mi pomóc! Idę do wsi, poszukać części zamiennych... – powiedział do siebie nie zwracając uwagi, jak głupio musi to wyglądać, jednak... jedynym obserwatorem tego zjawisk był tylko mały lisek jedzący kurę...

Drewniane drzwi karczmy otworzyły się z potężnym łomotem, podrywając co bardziej przytomnych na równe nogi. Ci mniej przytomni i tak nie zwróciliby uwagi na to, co się dzieje wokół...
Legenda i baja, oddajcie mi swoje... kończyny! - Zenon krzyknął na całe gardło, wywołując dość dziwną reakcję.
Spodziewał się, że wszyscy wokół, wrzeszcząc w przerażeniu będą uciekać ile sił w nogach, tymczasem kilku pijaczków zamówiło kolejne kufle piwa, a pozostali po prostu upadli z powrotem na szynkwas, lub drewnianą ławę, zupełnie niewzruszeni widokiem nieumarłego.
- Hej! BÓJCIE SIĘ! – wrzasnął, na co odparł mu tylko wymowny, zapijaczony głos z głębi sali.
- Pij albo - tutaj pijaczek zawahał się trochę. A w związku z tym, że chciał się zachować kulturalnie, dodał tylko – albo wyjdź!
Zenon był zupełnie zdezorientowany. Czy wszystkie te opowieści o zombich, łażących i straszących wszystkich, którzy napotkają były nieprawdziwe?
Trup spojrzał na siebie i porównał swój ubiór i aparycję z kilkoma pijaczkami leżącymi pod ścianami, albo chlejącymi jeszcze przy szynkwasie. Przy nich mógłby uchodzić za szlachcica, który przyjechał z wizytacją.
Zenon stwierdził, że w takim miejscu nie znajdzie dobrego materiału na części zamienne, zawrócił więc i ze spuszczoną głową ruszył dalej, na targ.
Tutaj sytuacja przedstawiała się nieco bardziej optymistycznie. Cały czas brzydcy, ale chociaż zdrowo wyglądający sprzedawcy zdawali się być całkiem niezłym materiałem na części zamienne.
Zenon podszedł do jednego z nich, sprzedającego miecze, oraz innego typu ostrza i zagaił.
- Po ile taki toporek? – podniósł potężny, dwuręczny topór, zdobiony runami i złotymi akcentami.
- Dwie sakwy złota. Nie będę liczył, mają być po prostu pełne. – odparł zrezygnowany sprzedawca.
- A mogę go chociaż wypróbować? – zapytał nieumarły.
- Pewnie, tylko nie oddalaj się zbytnio. I nie stęp go!
Zenon pokiwał głową i już miał podejść do sprzedawcy, wymierzając mu potężny cios gruchoczący kark i odcinający głowę, gdy nagle spostrzegł cały oddział strażników, rozmawiających głośno, idących zapewne do karczmy. Nie dałby im rady, odłożył więc topór, wzdychając ciężko i poprosił o niewielki, jednoręczny mieczyk, przypominający nieco rzymski gladius.
- Dwie sztuki złota. – zażądał sprzedawca, co Zenon skwitował tylko wymownym milczeniem.
Nagle zerwał się do biegu, uciekając ile sił w nogach, w stronę – jak pamiętał z rozkładu wioski, w której mieszkał za życia - pól farmerów.
Sprzedawca nawet go nie gonił. Uznał, że za taki mały mieczyk nie ma się co wysilać, a podczas pościgu ktoś pewnie ukradłby coś z jego straganu. Po prostu westchnął ciężko i podrapał się po głowie.

Zenon był już daleko od wioski. Po drodze musiał się wiele razy zatrzymywać, żeby doczepić odpadające kończyny. Teraz jednak jego męki miały się skończyć – na horyzoncie majaczyła sylwetka zwykłego chłopa pracującego w polu.
- Tak! Zdrowy, silny mąż w kwiecie wieku. To jest to, czego potrzebuję! – powiedział i skierował się w jego stronę, kryjąc gladius za plecami.
Ekstaza przepełniła jego ciało, gdy był już o krok od swojej ofiary. Ręce pulsowały życiodajnym płynem, serce waliło ciężko, wybijając równy rytm. Zenon wziął głęboki oddech i... uderzył. Chłop nawet się nie bronił, pozwalając by ostrze zagłębiło się w jego szyi.
Wypuścił z rąk bliżej niezidentyfikowane narzędzie rolnicze i powoli opadł na kolana. Posoka oblała całe jego ciało, pokrywając parcianą koszulę karmazynowym płynem. Mężczyzna zdążył spojrzeć na swojego zabójcę z wyrzutem, nim upadł twarzą do podłoża, prosto w świeżo zaoraną ziemię.
Zenon wziął się do pracy, odkrawając ręce, nogi i... ekchem, inne części ciała. Przyczepiał je zamiast własnych, aż wreszcie wszystko doskonale przylegało.
Zadowolony, pozostawiając za sobą zmasakrowane zwłoki, ruszył w dalszą podróż, jednak... nagle coś dziwnie załaskotało go w okolicach krocza.
Nie przerywając marszu, włożył tam rękę, by sprawdzić co się stało. Jego oczy urosły wpierw do rozmiarów gęsich jaj, by zaraz potem zapłonąć bezgranicznym gniewem.
Zenon wydał z siebie piekielny okrzyk:
- Kur...a, nie pasuje!!!


Oczywiście, że istnieje dział "Przedstaw się", poszukaj jeszcze raz.

Co do opowiadania, Pratchettowski świat, dość przyjemny styl, słabe zakończenie.
Bardzo w takim razie przepraszam, nadrobię zaległości za... kilka godzin, jak do domu wrócę

Pratchetta nie czytałem(jeszcze) i to tylko dlatego, że nie mam czasu. Ale nadrobię z pewnością, bo słyszałem wiele pozytywnych głosów.

Zakończenie słabe, nawet okropne. I nad tym ubolewam straszliwie, ale niestety zatrzymał mnie limit. W pewnym momencie zapewne czuć, że coraz szybciej idę z akcją - po prostu musiałem się zmieścić w limicie znaków, materiału z tego opowiadania jest trochę więcej.

To tyle. Jeszcze się przywitam i może coś wstawię...
Dzięki za przeczytanie.
Zawsze możesz dopisać nowe, niekonkursowe zakończenie. A z Pratchettem skojarzyło mi się to z oczywistych powodów, Pan Slant, przewodniczący gildii prawników jest zombi;)


Czytałam z przyjemnością i uśmiechem na ustach. Trochę ironii i igranie z czytelnikiem Pomysł naprawdę świetny. Jest natomiast coś w twoim stylu co mnie co najmniej irytuje. Jeszcze nie wiem co, może gdy przeczytam jakiś inny tekst, mnie oświeci.

Według mnie powinieneś skrócić długość zdań (błagam!). Czasem pod koniec zdania zapominam o czym pisałeś na jego początku. Skróciłabym też cały tekst. Do tego wydaje mi się, że piszesz wymuszoną elokwencją i trochę sztywno.

Końcówka faktycznie mogłaby być inna. Gdybyś postanowił kontynuować przygody ożywionego Zenona, chętnie bym śledziła jego dalsze losy.
Kontynuować raczej nie zamierzam, to miało być bardziej dla jaj, niźli jako coś poważniejszego, więc Zenon chyba umarł na zawsze... Czy cokolwiek tam mu się mogło stać, jako nieumarłemu.

Długość zdań - tak już, niestety mam. Ale w sumie za bardzo nie walczę, bo dopóki na tekście się w odpowiednim stopniu skupia, można się połapać. Poza takimi na prawdę potężnymi tasiemcami, które nawet mnie, podczas pisania problem sprawiają - wtedy zazwyczaj je po prostu zmieniam.

Elokwentne i wymuszane zdania - hmm... nie przypominam sobie, ale myślę, że ja wszystkie zabawne(albo przynajmniej próbujące być zabawnymi) teksty piszę w ten sposób. I tak ma być, to jest naśmiewanie się z przygłupich ludzi, którzy pisząc jakieś wypracowania, podania itp. piszą właśnie w taki, bardzo nienaturalny i wyolbrzymiony sposób. Ponadto umożliwia to dość fajne kontrastowanie stylów potocznego i urzędowego, takiego "wyelokwentniałego".
Nie wiem, czy tutaj się coś takiego pojawiło, ale na pewno zostawiam sobie swoistą furtkę do ratowania się czymś śmiesznym, gdy nic innego na palce nie wpadnie.

Dzięki wielkie za opinię i przeczytanie... A właściwie to na odwrót - za przeczytanie, a później za opinię
Nie zmieniaj długości zdań, są idealne. Ja robiłem wielokrotnie(z naciskiem na to słowo) złożone. Polonistka mnie tego oduczyła. Jej błąd, w tym samym czasie oduczała mnie stawiania kropek tam gdzie nie trzeba. Mówię to z przykrością, a nie ze złością: Devenue może prosić, jak i ja, zrób to co uważasz za słuszne jeśli masz jaja.
Miejscami na prawdę są za długie i przekombinowane, to muszę sam przyznać i widzę to trochę wyraźniej w tekstach nieco bardziej "poważnych".
Ale tak jak teraz pisze mi się całkiem dobrze, choć i tak, cały czas świczę i się doskonalę.

Nigdy jednak się nie zagłębiałem w teorię. Przyznam się bez bicia, że z polskiego za genialny nigdy nie byłem, ale to mi jakoś nie przeszkodziło.
Co z tego, że znam czterdzieści rodzajów cześci zdania, wiem kiedy co się powinno stosować w teorii, ale złożenie tego do kupy kompletnie mi nie wychodzi, albo też zajmuje to godzinę, bo trzeba każde zdanie przeanalizować.
Ja po prostu zakładam słuchawki, skupiam się na pomyśle, a moje palce robią resztę, przelewając obraz, zamysł, jaki mam w głowie, na tekst.

I czasem wychodzi na prawdę nieźle, chociaż ja i tak tego nie przyznam(jeśli chodzi o moje pisanie, jestem mega-krytyczny).

I chyba nie ma co dalej ciągnąć tematu. Oczywiście, jak by ktoś chciał sobie poczytać i pooceniać - nie zabronię przecież, ale chyba kończę moje ciągłe odpisywanie, bo to zaczyna być nudne...
Pewnie bardziej dla Was, niźli dla mnie.
Nigdy nie przepadałam za zombiakami, oklepany temat, ale humorystyczny tekst.
W sam raz mi do wieczornego kakałka i papieroska podpasował,
czekam na kolejne porcje tekstów, pozdrawiam
...