ďťż
Strona Główna Kobieta, mężczyzna, przyjacieleZagubiony w ciemnościach (2) Rozdział PierwszyGwardia Boga - Rozdział IArcaena - Rozdział 1ROOT - jest już I ROZDZIAŁQuentin Cobb i Berło OzyrysaskoliozaKto z Rzeszowa 9 maja do katowic...Trądzik rozstępywywiad przeprowadzony przez policjęTesty TWO i TWS Katowice 24 listopada 2012
 

Kobieta, mężczyzna, przyjaciele

ROZDZIAŁ PIERWSZY
Niespokojna noc

W pokoju Benjamina Abramsa, pełnego egipskich artefaktów, pojawiła się smuga świetlistego dymu. Po chwili kulminując się, przeistoczyła się w postać starszej kobiety. Profesor widocznie zaskoczony, ale nie na tyle by wzywać od razu Boga, wstał z fotela i zdjął okulary, kładąc je na jakiejś encyklopedii, którą przed chwilą dociekliwie czytał.
Kobieta wyglądała jak zwykła staruszka, miała siwe włosy, lekko się garbiła i nie wyróżniała się niczym prócz magicznych zdolności, których przed chwilą użyła. Miała na rękach niemowlę owinięte w cieniutki, postrzępiony koc. Postawiła małe kroki do przodu, a profesor Benjamin wyszedł zza biurka i stanął przed kobietą wyciągając czule dłonie.
- Isabel, co się stało? – przejął się Ben i sprawdził czy z dzieckiem wszystko w porządku.
- Pojawiły się pewne komplikacje – wyszeptała dysząc. – Spójrz na jego oczy. Już nie jest tym samym dzieckiem.
- Usiądź. – Ben był bardzo podenerwowany. – Nie wyglądasz najlepiej.
Razem z Isabel przeszli do innego pokoju, pustego i małego, w którym stało tylko łóżeczko dla dziecka i kilka półek.
- W Kairze są jakieś zamieszki – zaczęła. – Zaatakowano ich w tłumie…
- Zacznij od początku, bo nic z tego nie rozumiem – oburzył się Ben. – Mieliście wrócić dopiero za miesiąc…
- Alyson wraz z ekipą badawczą odkryli dziś rano starożytne manuskrypty świadczące o tym, że pod Sfinksem ukryta może być świątynia. – Oddech Isabel uspokoił się. – To dało znak bogom…
- Znak? – zdziwił się. – Jaki znak?
Isabel wyciągnęła swoje berło, atrybut mocy. Gest jej dłoni sprawił, że znacznie się wydłużyło. Na jego zwieńczeniu widniał dziwny symbol przedstawiający koło osadzone między rogami byka.
Kobieta odwróciła się w stronę otwartego okna, zatoczyła krąg w powietrzu używając przy tym berła i nagle ukazała się im smuga świetlistego dymu. Zaczęła się formować w regularny kształt, a w niej pojawiały się obrazy… Ben zapatrzył się w projekcję świetlistego obłoku i spostrzegł, że muszą to być wspomnienia Isabel. Właśnie tak chciała mu pokazać co naprawdę się stało.
- Rozpętała się wielka burza – opowiadała. – „Pan Chaosu” przebudził się, a my nie mogliśmy nic zrobić, nie mogliśmy go powstrzymać. Narodził się z piorunów, a odczytanie słów zapisanych na manuskrypcie tchnęło w niego nowe życie. Prawda o legendarnej świątyni musiała wyjść na jaw, to była kwestia czasu. Gdy Alyson i Carlos chcieli uciekać, wieczorem na ulicach Kairu on stanął im na drodze. Nie przeszkadzał mu tłum ludzi, nic go nie powstrzymało… Na oczach wszystkich pozbawił życia dwoje ludzi i w ten sposób osierocił naszego wnuka.
- Alyson… ona nie żyje? – Ben niedowierzał, że już nigdy nie spojrzy w piękne, ciemne oczy swojej córki, i że nie usłyszy już jej głosu.
- Zielone promienie światła wydobywające się z jego berła uderzyły jej martwym ciałem o posadzkę. To samo zrobił z Carlosem, który próbował chronić manuskryptu. Tamten zabrał go i chciał ukraść ze świątyni to co najcenniejsze, jednak udało nam się go uprzedzić i wysłać w podziemia. Był jeszcze zbyt słaby, by cokolwiek zdziałać. Bogowie są wstrząśnięci, a ja, jako Izyda, opiekunka rodzin, będę was chronić ponad wszystko. Lecz na tym świecie nie dużo już mi zostało… Nie tu jest moje miejsce.
Ben niewiele z tego rozumiał, bo ciągle nękała go myśl o śmierci Alyson i Carlosa Cobba, męża Alyson.
- Sam nie dam rady, Isabel – przeraził się Ben ze łzami w oczach, które nie chciały spłynąć na twarz. - Nie wychowam dziecka sam w tym wieku.
- Jesteś silny, Ben. – Pogładziła jego twarz delikatnie dłonią. – Twój syn mieszka z żoną w Bostonie, to przecież niedaleko od Nowego Jorku. Oni pomogą ci chętnie, zwłaszcza, że nigdy nie będą mieli własnego potomstwa.
- Za stary jestem na takie numery – wyszeptał z nerwami Benjamin.
Isabel, a właściwie Izyda, pochyliła się nad dzieckiem i z magicznego obłoku wyczarowała mu pluszowego misia.
- Ten chłopiec nie będzie miał łatwego życia – tłumaczyła. - Przyszedł na ten świat z misją jako syn samego Horusa… Będziesz go musiał wiele nauczyć, a gdy przyjdzie pora, dowie się co tak naprawdę jest jego celem.
Izyda zniknęła tak samo jak się pojawiła, w obłoku świetlistego dymu, który ulotnił się przez otwarte okno. Do mieszkania wdzierał się hałas Nowojorskich ulic.
Ben nachylił się nad wnukiem i spojrzał mu głęboko w oczy, niezwykłe oczy. Jedno błękitne jak niebo, a drugie ciemno zielone jak promień światła, który uśmiercił jego matkę…
- Chociaż Carlos nie był twoim prawdziwym ojcem… - zaczął Ben zwracając się do istoty nie rozumiejącej jeszcze sensu świata ani niczego co się wokół niej dzieje. – To bardzo się o ciebie troszczył, dał ci imię po swoim ojcu, wielkim archeologu… Kiedyś ci to opowiem, Quentin. Śpij dobrze.

ROZDZIAŁ DRUGI
Pudełko

Quentina wyrwały ze snu rażące go w oczy promienie słońca przedzierające się przez uchylone okno. Czas uciekał, a chłopak musiał iść do szkoły jak każdy z resztą czternastolatek. Nagle poczuł, iż jego twarz jest cała mokra. Okazało się, że to wina przyjacielskiego pocałunku buldoga.
- Jasper, przestań – wymamrotał półprzytomny Quentin.
Kilka minut później był już ubrany i na szybkiego jadł śniadanie, bułkę z salami. Dziadek czytał poranną gazetę przy kubku gorącej kawy.
- Czy w tych waszych aparatach to naprawdę nie ma budzików? – dziwił się Ben. – Co dzień robisz wszystko w biegu.
- W telefonach – poprawił go Quentin. – Tak, są, tylko żeby jeszcze potrafiły mnie obudzić.
- Dobra, idź już bo naprawdę się spóźnisz.
Chłopak zarzucił plecak na ramię i ruszył do drzwi. Nagle w tym samym czasie ktoś zapukał. Dziadek postanowił podsłuchać rozmowę.
- Dzień dobry – powiedział jakiś mężczyzna. – Mam przesyłkę dla Quentina Cobba.
Doręczyciel trzymał w ręku nie dużych rozmiarów pudełko starannie owinięte taśmą klejącą. Najdziwniejsze, że nie było na nim żadnej kartki z adresem ani czegokolwiek wskazującego na odbiorcę przesyłki.
- To ja – odparł Quentin trzymając niedokończoną bułkę w ręku. – Mam podpisać?
- Tak, tak, tutaj.
- Jasne – chłopak zaczął się podpisywać swoim pochyłym pismem.
Po chwili drzwi zamknęły się z hukiem, a Quentin wrócił się z powrotem. Ben odłożył gazetę, by przyjrzeć się lepiej tajemniczej przesyłce.
- To do ciebie? – zdziwił się dziadek.
- No tak, ale… – odparł Quentin. – Nie zamawiałem przecież nic na eBuy’u.
Dziadek miał już w dłoni nóż i zaczął rozpakowywać pudełko. Taśma przedzierała się z piskiem. Ben wyciągnął zawartość pudełka i nagle ich oczom ukazało się dziwnie zdobione naczynie w kształcie… małpy, pawiana.
- A więc to nie żaden z twoich kolejnych gadżetów – stwierdził Benjamin.
Na pierwszy rzut oka widać było, że to jakiś egipski zabytek. Przykrywką tegoż dziwnego naczynia popisanego hieroglifami i innymi starożytnymi znakami była głowa Pawiana. Nawet pies był zaciekawiony tajemniczą paczką, bo skoczył do stołu, na którym stała. Właściwie to bardziej zwrócił uwagę na kanapkę Quentina leżącą obok.
Quentin chciał otworzyć naczynie wyciągając już rękę.
- Nie – zatrzymał go dziadek. – Lepiej niech zostanie tak jak jest.
- Czy to kolejny prezent od ciotki Marry? – zakpił Quentin. - Pewnie pozbywa się zbędnych gratów. Dobra, nic tu po mnie…
Quentin zamierzał wyjść z domu lecz coś bardzo przykuło jego uwagę…
- Zaraz… Co litery „Q” i „C” robią na tym egipskim starociu?
Ben również je zauważył, ale nie mógł przyznać wnukowi racji. Musiał coś wymyślić, by chłopiec nie dowiedział się czegoś wcześniej niż powinien.
- Nie, zdaje ci się – stwierdził Ben. – Niby co do tego mają twoje inicjały?
- Nie. Jestem pewien, że…
Dziadek wyraźnie nie chciał, by naczynie wylądowało w rękach młodzieńca i odsuwał się z nim jak najdalej. Quentin spojrzał z przerażeniem w wyświetlacz iPhone’a. Było już bardzo późno.
- No nie! – wykrzyczał Quen. – Dzwonię po Willa, może zdąży mnie podwieźć na czas.
- Tak, tak. Najwyższa pora – odparł dziadek.
Od tamtej pory profesor Benjamin Abrams i starożytne, tajemnicze naczynie zostali zupełnie sami, nie licząc buldoga Jaspera.
Ben mógł wreszcie odkryć do czego tak właściwie służy. W zupełności wiedział jednak, że to ma związek z Quentinem. Tylko nie wiedział jeszcze jaki.
Hieroglify zapisane na naczyniu nie były dla niego tajemnicą. Ben zabrał więc pojemnik do swojego pokoju, jego własnej biblioteki i małego muzeum. Na półkach wszędzie pełno było ksiąg i encyklopedii dotyczących starożytnego Egiptu, a większość pomieszczenia zajmowały różne egipskie posążki bogów i faraonów.
Zabrał się za odczytywanie napisów.

To nie jest koniec rozdziału drugiego... Ciąg dalszy nastapi


"Nawet pies był zaciekawiony tajemniczą paczką, bo skoczył do stołu, na którym stała. Właściwie to bardziej zwrócił uwagę na kanapkę Quentina leżącą obok."
Narrator 3-osobowy przeczący sobie w takim przypadku, jest co najmniej dziwny. Nie lubię tego typu tematyki, więc się wstrzymam z komentarzem. Rozwiń trochę narracje, bo tekst bazuje na dialogach.