Kobieta, mÄĹźczyzna, przyjaciele
Na wstępie powiem, że nie mogłem się zdecydować gdzie dać temat. Zdecydowałem się na ten dział.Mam nadzieję, że słusznie.
Jak się domyślam każdy z Was czyta książki. Nie ma chyba pisarza, który by nie czytał. Moje pytanie do Was: Jak stoicie/staliście z lekturami szkolnymi? Jakie macie odczucia? Czytacie/czytaliście? Podobają/podobały Wam się, czy raczej nie? Jakie macie podejście do tego dziwnego systemu? Czyli narzucania komuś "masz to przeczytać i koniec". Jesteście za czymś takim czy nie bardzo?
Co do mnie:
Lektury szkolne całkowicie obrzydziły mi czytanie książek. Były dla mnie nudne i o pierdołach, które po prostu mnie nie interesowały. Przez lektury i takie "narzucanie" straciłem z oczu magię czytania na wiele lat czego bardzo żałuję. Na dobrą sprawę wróciłem do książek mając 16 lat i tylko dlatego, że mama mi zawracała głowę mówiąc, że książki są fajne. I jak to mama miała rację. Dziś mam 19 lat i lekturom szkolnym mówię stanowczo NIE! Nie czytam i nie będę ich czytać. Być może tracę coś wartościowego, ale nie obchodzi mnie to. Ci co wymyślali kanon lektur zupełnie nie trafili w zainteresowania uczniów. Książki takie jak Granica Nałkowskiej (liceum) czy Krzyżacy (gimnazjum) może są ciekawe i mają przesłanie, ale do cholery! Ludzie litości! To nie są książki dla młodzieży! Bardziej nadają się dla osób dorosłych. Uważam, że lektury zamiast promować i zachęcać do czytania zniechęcają. Wiem, że w lekturach sporo historii, ale historię poznajemy też w inny sposób. Po drugie: grubość książki też ma znaczenie. Dla ucznia widok 600 stronicowej "kobyły" z terminem 14 dni jest co najmniej deprymujący. Po trzecie: Jaki jest sens zmuszać kogokolwiek do czegokolwiek? Wiadomo od bardzo dawna, że jeżeli zmuszasz kogoś do czegoś to można się spodziewać, że nie zrobi tego dobrze bo po prostu nie chce. Odbębni i tyle koniec kropka, więc skąd mają brać się jakiekolwiek rezultaty?
Jakie jest wasze zdanie na ten temat? Czy nasz system edukacji potrzebuje rewolucji na tym polu? Czy naszemu społeczeństwu grozi zanik czytania z tego powodu? Proszę o opinie.
Osobiście czytałam wszystkie lektury, jakie były mi pisane. I chociaż klęłam na niektóre (głównie na "Krzyżaków" i "Dziwne losy Jayne Eyre", a na te drugie chyba nawet bardziej), w większości jednak odnajdywałam coś dla siebie, dzięki czemu czytało mi się łatwiej, a niektóre zwyczajnie mi się podobały (jak np. "Dziady" - strasznie mnie ujęły!).
Czy kanon lektur nie jest dla młodzieży - cóż, gdyby wybierać lektury pod zainteresowania młodzieży, to pewnie w ogóle nie byłoby lektur, bo, nie bójmy się tego powiedzieć, większość młodzieży w naszych czasach nie czyta prozy czy poezji tylko kolorowe czasopisma (dlatego "Harry Potter" i "Zmierzch" były taką sensacją: bo nagle nieczytająca z zasady młodzież coś czytać zaczęła - mówimy, oczywiście, o samym fakcie przeczytania, nie wdajemy się w dyskusje o jakości owych pozycji). Poza tym, młodzież młodzieży nierówna. Osobiście nie ciepiałam "Krzyżaków", ale miałam w klasie kilku kolegów (podkreślam, kilku, nie jeden wyjątek od reguły), którzy czytali ich już wcześniej i strasznie to dzieło lubią. Nie sposó tak dobrać kanon lektur, aby wszystkim dogodzić, bo każdy jest inny i ma swój gust. Nawet kiedy w bodajże czwartej czy piątej klasie podstawówki jedną z moich lektur okazał się być właśnie "Harry Potter i Komnata Tajemnic", znaleźli się maruderzy. Nie sposób dogodzić wszystkim.
I jakkolwiek rozumiem, że zmuszanie do czegoś, czegokolwiek, jest najkrótszą drogą do obrzydzenia komuś owego czegoś, nie uważam, jakoby czytanie i omawianie lektur w szkole było bezcelowe. Sprzeciwiam się przesadnemu odpytywaniu z nich (bo co niby dają pytania w stylu "Jakiego koloru były guziki na koszuli pana Linde w "W pustyni i w puszczy"?") i sprzeciwiam się nierealnym terminom (podobno przeciętna prędkość czytania u dorosłego człowieka to 250 słów na minutę z 70% zrozumieniem przeczytanej treści, zatem wypadałoby dostosować terminy przynajmniej do tego), ale nie sprzeciwiam się szkolnym lekturom jako takim. Dzięki nim mamy okazję poznać naprawdę wiele. Z historycznego punktu widzenia mamy takie kwestie jak zmiany w literaturze czy jak wygląda(ł) świat lub jak wyglądała kiedyś Polska - a nie wiem jak inni, ale nie każdy ma świetnego nauczyciela historii, który sprawi, że nudne fakty i daty ożyją i staną się ciekawe, jak to potrafi uczynić dobrze napisana książka. Ponadto dla osób, które same piszą, czytanie lektur wzbogaca pojęcie o literaturze i zabiegach literackich, poszerza słownictwo, kreuje nasze pojęcie o cechach dobrego (i złego) stylu, inspiruje. Owszem, jeśli podejdzie się do tego jak do przykrego obowiązku, to z niczego nie wyciągnie się przyjemności, ale wystarczy zmienić podejście, że tak powiem, "przyjąć lekturę na klatę", to można się samemu zdziwić, co odnajdziemy w poszczególnych pozycjach.
Zresztą, pytasz "Czy nasz system edukacji potrzebuje rewolucji na tym polu?". Nie słyszałam jeszcze o systemie edukacji, w którym nie przerabiałoby się żadnych lektur. Nie tylko Polska młodzież musi znosić lektury w szkołach. Francuska, fińska, chińska, rosyjska, brazylisjka, egipska - chyba tylko państwa, w których panują warunki niesprzyjające posiadaniu systemu edukacji w ogóle (bo ja wiem, Grenlandia?, może państwa rozdarte wojną domową albo w skrajnej biedzie?) może nie mają w szkołach lektur. I nie tylko w Polsce mówi się o spadku czytelnictwa, w innych miejscach też. Czy to dowód, jakoby lektury były winne, bo się wszyscy zniechęcili? Jakoś nie sądzę, to coś zbyt złożonego, by miało tylko jedną przyczynę.
Tak, każdy będzie klął na jakąś lekturę - albo nawet i na wszystkie. Wydaje mi się jednak, że gdyby pozbyć się tej niechęci, że jak coś jest nakazane, to na pewno jest nieciekawe i się nam nie spodoba, gdyby przestać o lekturach myśleć jak o najgorszym obowiązku i gdyby nauczyciele wynaleźli rozsądny sposób sprawdzania, czy uczniowie lekturę przeczytali i ile z niej zapamiętali (aby nie popadać w skrajnie szczegółowe pytania, ale jednocześnie mieć pewność, że każdy przeczytał), to ludzie przestaliby gadać o tym, jakie to lektury złe, bo zabijają przyjemność z czytania i przez to spada poziom czytelnictwa. Równie dobrze moglibyśmy mówić o tym, czy przez zmuszanie uczniów do zdawania matury z matematyki sprawiamy, że spada ich umiejętność praktycznego zastosowania matematyki w życiu (ile to razy słychać w sklepach głosy pytające "Ej, ile to będzie 30% zniżki od 7.99?" czy coś w tym stylu).
Faktycznie pytania o kolor guzików nic nie wnoszą i niczego nie uczą. Pisząc REWOLUCJĘ miałem na myśli nie całkowitego usunięcia lektur, ale zmianę systemu. Nasuwa mi się jedna rzecz. Nie byłoby lepiej gdyby uczniowie wybierali sobie SAMI pięć, sześć książek do przeczytania na jakiś termin, a potem w tym, że terminie pisali wypracowanie z powieści uwzględniając i prezentując nauczycielowi jakieś ciekawe fakty, przesłanie książki, własne odczucia i emocje jakie im towarzyszyły podczas czytania i tym podobne rzeczy. Coś jakby sprawozdanie lub referat. Uważam, że to byłoby lepsze niż kucie na kartkówkę pytań z lektury. Uczniowie poszerzali by swoje zainteresowania, uczyli by się jednocześnie pisać, ciekawie opowiadać kolegom i koleżankom z klasy o czym była ich książka, a może nawet zachęciliby kolegów i koleżanki z klasy do przeczytania pozycji którą referowali.
Co do wybierania lektur pod zainteresowania młodzieży to masz rację: pewnie w ogóle by ich nie było bo niewiele osób czyta. Co do tego, że lektury poszerzają słownictwo. Wszystkie książki poszerzają nasze horyzonty. Nie tylko lektury. Tak jak powiedziałaś wina leży także po stronie nauczycieli, którzy nie potrafią wyłożyć w ciekawy sposób materiału. U mnie omawianie lektury polega na pisaniu notatki w formie punktów. Na notatkę składa się 10-15 punktów w których opisujemy postawy bohaterów, albo w pięciu podpunktach udowadniamy czemu "Granica" Nałkowskiej jest powieści psychologiczną. Ale co mi po tym? Po co mi to wiedzieć?
Chiyo, jak się domyślam z Twoich bardzo rzeczowych wypowiedzi, jesteś nieco starsza ode mnie. Mówiłaś o kilku kolegach z klasy, którym podobali się "Krzyżacy". Czasy się zmieniły, tak samo jak podejście do książek i postrzeganie, tego co jest fajne.
Co do Dziadów. Kiedyś byłem na wykładzie, który prowadził pan z Uniwersytetu Wrocławskiego. Wykład miał tytuł "O czym są Dziady". Otóż wykładowca przez dwie godziny snuł domysły i przypuszczenia o czym to może być. Bo tak naprawdę nie wiadomo, tyle tam tych wątków. Chodziło o drugie dno, a nie tą powierzchowną część akcji.
Prowadzący powiedział nam, że Mickiewicz w czasie pisania Dziadów często był pod wpływem substancji odurzających i alkoholu. Czy to prawda? Nie wiem, nie będę wnikać. Ale jeśli tak to czemu nazywamy go wielkim poetą? Możemy przypisać napisanie książki prochom, a nie samemu autorowi. Jeśli faktycznie pił i ćpał to Dziady równie dobrze mogą być bełkotem pijaka-narkomana, który został uznany za wielkiego artystę czyż nie? Tutaj nie wydam żadnego osądu bo nie znam wszystkich faktów, ale jeszcze coś.
W Dziadach padają słowa "Wypierdalać! Będę improwizować!" Według wykładowcy, Mickiewicz sam nie wiedział o czym pisze, stąd to brzydkie sformułowanie - przynajmniej tak to zinterpretował prowadzący wykład i wcale nie głupi gość bo miał habilitację.
No dobra, ale żeby nauczyciel miał możliwość sprawdzenia, czy uczniowie rzeczywiście owe pozycje przeczytali, czy może zwyczajnie skopiowali coś od kogoś albo poprzestali na streszczeniu/ekranizacji, to tych 5 pozycji musiałyby znajdować się w jakiejś odgórnie ustalonej liście (tytułów lub autorów). A tu z kolei powracamy do punktu wyjścia: że na pewno na takiej liście nie znalazłyby się pozycje interesujące młoodzież albo że lista szybko stałaby się przestarzała i trzeba by ją zbyt często aktualizować. No i w takim wypadku ile osób przeczytałoby pozycje, które uważane są za klasykę literatury, za must read, że tak zajadę angielszczyzną? Ile osób sięgnęłoby po takiego na przykład "Pana Tadeusza" albo "Lalkę"? Ile osób z własnej woli wybrałoby Sienkiewicza albo Słowackiego zamiast? Niewiele, naprawdę niewiele - młodzież albo wybierałaby te "najłatwiejsze" lektury (napisane współczesnym językiem albo te najkrótsze, albo te najbliższe znanym im bestsellerom [kto wie, a nuż wspomniany wcześniej "Harry Potter" znalazłby się w kanonie lektur?]), bo po co się przepracowywać, skoro nie trzeba i można pójść po najmniejszej linii oporu i mieć wolny czas dla siebie? To z kolei daje błędne pojęcie o życiu, bo jako dorośli czasem musimy po prostu zacisnąć zęby i robić, co trzeba lub co nam przykazano, bez marudzenia (przynajmniej za głośno) i bez chociażby możliwości pójścia po najmniejszej linii oporu. Nie twierdzę, że obecny system jest idealny, bo nie jest, o czym wiem bardzo dobrze z własnych doświadczeń, obserwacji i porównań. Uważam jednak, że ma więcej zalet, niż ludzie są skłonni mu przyznać i że uczymy się dzięki temu paru przydatnych w życiu rzeczy, niekoniecznie bezpośrednio dotyczących lektury.
O ile mi wiadomo, lat masz 19 - rok różnicy to niemal żadna różnica, więc proszę ze mnie nie robić starego dziada, który nic tylko gada, że "za moich czasów to...".
Czy dzieło stworzone pod wpływem środków odurzających jest dziełem autora czy środków to osobna debata, nad którą można by się rozwodzić godzinami, a tutaj byłaby zwyczajnie off topem, więc pominę kwestię, aczkolwiek wykład brzmi na ciekawy.
Wybacz jeśli Cię uraziłem tym rokiem różnicy. Myślałem, że trochę starsza jesteś, ale nie miałem na myśli nic złego, a już na pewno nie chciałem robić z Ciebie starego dziada.
Ano masz rację w wielu kwestiach. Uczniowie mogli by olać temat, ale myślę, że znaleźli by się też tacy, którzy do zadania podeszli by serio i wykonali by je z przyjemnością. Mieliby okazję się pochwalić, zrobić pracę, pokazać jacy są super, jakie dobre i mądre książki czytają. Pewnie! Znaleźli by się leserzy, ale jakaś część osób wzięła by się pewnie za robotę.
Jak to ujęłaś polskie must read ma dość poważną tematykę, która po prostu nie trafia do większości młodzieży. Klasykę czytają w większości ludzie dorośli. Kiedyś rozmawiałem z rodzicami na ten temat i oni również będąc w moim wieku nie czytali lektur bo ich nie interesowały. Moja mama przeczytała klasykę literatury; Zbrodnię i karę, Chłopów, Przedwiośnie, Wesele, Ludzi Bezdomnych i inne; mając trzydzieści-czterdzieści lat. Po prostu jakby no dorosła do tych książek.
Rozumiem, że trzeba siać w młodzieży to ziarno tożsamości narodowej, pokazywać im historię naszego kraju poprzez książki i wpajać jakieś podstawowe wartości, ale trzeba też mieć na uwadze, że nikt nie lubi jak coś mu się narzuca. Nauczyciele zamiast narzucać i grozić jedynkami, które nie są żadnym narzędziem zmian postawy, powinni zachęcać uczniów do czytania tych książek, w jakiś sposób promować je, a nie zmuszać tekstami typu "Masz przeczytać albo jedynka". Ja osobiście słysząc taki tekst duszę w sobie śmiech. To nie jest żadna forma perswazji. Nauczyciel powinien inspirować ucznia. Miałem takiego nauczyciela w pierwszej klasie. Uczył nas wiedzy o kulturze, ale lekcje z nim były niesamowicie interesujące. Znowu skierowałem się na system edukacji.
Wracając do lektur. Temat rzeka. Dużo zależy też od uczniów, ale moim zdaniem trzeba ich zainteresować i zachęcić. Pokazać, że książki uważane za naszą Polską klasykę są naprawdę warte przeczytania, chociaż trudno mi w to uwierzyć. Napisałaś po co się przepracowywać skoro można iść po najmniejszej linii oporu. Nie można generalizować. Wiem, że po gimnazjalistach czy nawet licealistach nie można się spodziewać za wiele, ale są uczniowie naprawdę mądrzy, ambitni i rozsądni. Nie można tutaj mierzyć wszystkich jedną miarą. Nie każdy idzie po najmniejszej linii oporu.
Nie no, nie obrażam się, po prostu takie zakładanie, ile kto ma lat na podstawie jego wypowiedzi może być bardzo mylące. Więc albo się owego wieku nie zakłada, albo sprawdza. A przynajmniej takiej zasady sama się trzymam, bo można się naprawdę naciąć i to w obie strony.
Pewnie, że by się znaleźli, ale ile? Jeden, dwóch, trzech w klasie? Jaki byłby to odsetek w skali kraju? Załóżmy, że wyszłoby z tego 10%, optymistycznie może 15% wszytkich uczniów w kraju - to nadal porażająca mniejszość. A założenie jest takie, że skoro edukacja jest obowiązkowa, to każdy ma coś z niej wyciągnąć, każdy ma się czegoś nauczyć. Tworzenie systemu dla mniejszości jest, moim zdaniem, bardzo elitarystyczne i wcale się nie wpisuje w hasło "edukacja dla wszystkich".
Oczywiście, że nie można mierzyć ludzi jedną miarą. Ale żeby stworzyć system edukacji dla iluś milionów uczniów, generalizować trzeba, bo inaczej nie będzie żadnej edukacji. Tak, fajnie sobie pogdybać, powymyślać, jak by to było (lepiej), gdyby coś tam. Ale nie zapominajmy, że w obecnym systemie zdolni uczniowie nadal mają szansę się wykazać. Nauczyciele doceniają aktywność na lekcjach, prace dodatkowe czy nawet ładnie napisane, ciekawe wypracowania, które im zadali.
Zresztą, skoro o generalizowaniu mówimy - w obecnej sytuacji generalizujemy także wspomnianych właśnie nauczycieli. Pewnie, nie każdy ma świetnego polonistę, ale jest jednak iluś takich, którzy mają. Są nauczyciele języka polskiego, którzy potrafią przedstawiać lektury w sposób interesujący, że aż uczniowie sami przejmą inicjatywę i będą chcieli się wykazać czy chociażby przeczytać zadaną lekturę. Według mnie wina, jeśli jakakolwiek w ogóle istnieje, jest w ludziach, nie w systemie. W uczniach i nauczycielach. Są uczniowie zdolni i leniwi, podobnie jak są nauczyciele fantastyczni i zwyczajnie kiepscy. A na ludzi, jak wiadomo, nie mamy zbytniego wpływu, możemy co najwyżej mieć nadzieję, że jak najwięcej nauczycieli posiada talent do nauczania i że jak najmniej uczniów okaże się leniwych. I, być może, zamiast tymi jedynkami grozić, nie mówić o nich, a jeśli uczeń nie zrobi tego, co do niego należy, to wtedy tę jedynkę po prostu wstawić. Bo nauka z lektur to nie tylko informacje o fabule czy bohaterach, ale także to, że wszystko w życiu ma swoje konsekwencje, a te nieprzyjemne trzeba ponosić, zwłaszcza jeśli wina leży po naszej stronie.
Nauczanie o tożsamości narodowej? Hmm, nie nazwałabym tego tak szumnie - raczej określiłabym to jako świadomość dokonań Polaków. Czy ktoś chce się utożsamiać z Polakami czy nie, to jego wybór, z kraju można przecież wyjechać, a obywatelstwa zrzec, jeśli bycie Polakiem tak bardzo komuś nie pasuje (z różnych przyczyn, w które nie wnikam). Ale jeśli już urodziliśmy się z polskim obywatelstwem i odebraliśmy przynajmniej kilka lat wykształcenia w polskich szkołach, wypadałoby wiedzieć, że to Mickiewicz napisał epopeję narodową i znać przynajmniej jednego z polskich literackich noblistów. Bo teraz możemy się z tego śmiać albo to zignorować, ale skoro już teraz Internet zapełnia się przykładami z Polski i ze świata, jak to młode osoby nie mają pojęcia o historii (tak współczesnej, jak i z innych epok) czy popkulturze (i nie dotyczy to wyłącznie muzyki, o której jednak najczęściej się wspomina), to co będzie za kilka pokoleń? Nie wiem, może rzeczywiście żyję w innej dekadzie, ale nie chciałabym, aby w przyszłości moje dzieci czy wnuki nie miały nawet pojęcia, przykładowo, kim był Mickiewicz, którego książka znajduje się na maminej półce. I nie mówię tego z jakiegoś dziwnego przypływu patriotyzmu, bo za wielką patriotkę się nie uważam. Mówię to, gdyż uważam, że klasyka literatury polskiej (albo nawet ogólnie: klasyka literatury) jest czymś, co wykształcony człowiek powinien znać, bo w końcu owe dzieła nie stałyby się klasyką, gdyby nie miały żadnej wartości literackiej. (A Mickiewicza lubię i już).
Hhh... jakkolwiek nie próbuję ugryźć tematu, to końcowo zawsze wychodzi, że się zgadzam z Chiyo... Tak zdrowo-rozsądkowo. Ale przeca niedawno przestałam być uczennicą i wciąż jeszcze świeżo czuję, jak się wściekało na system, na lektury, na polonistę... Bo czasu mało na przeczytanie... I ogóle...
Niby jest: że przymus zniechęca do czytania... ale bez przymusu rzeczywiście spora część uczniów by nie sięgnęła po pewne książki. Tyle że te same osoby niekoniecznie by sięgnęły po jakiekolwiek książki. Więc z dwojga złego lepiej niech już czytają, niech się oswajają z literkami (koleżanka z klasy w szkole średniej miała problem z czytaniem o.o'), niech nie lubią książek i zostawią je tym, którzy je lubią. Tych lektury może nieco zniechęcą, jak Ciebie, Mroku - ale prędzej czy później czytający wrócą na właściwe tory ;)
Lektury może i mają jakiś wpływ na czytelnictwo, ale wątpię, by był wielki. Poza tym ich celem nie jest zachęcenie do czytelnictwa, a nauczenie czegoś. A bolesna nauka jest najlepsza ;)
Hah. Szczerze powiedziawszy, najwięcej nauczyłam się na lekcjach o lekturach, których nie czytałam. I najczęściej nie czytałam wtedy też streszczenia. Ot, słuchałam, co pan J. ględzi o Faraonie i Prusie, co pani R. rzecze o Panu Tadeuszu. Nie rozpraszała mej uwagi niepotrzebna wiedza, niepotrzebne „ale czy to na pewno tak było napisane?” w głowie, żadne wątpliwości co do interpretacji. Nie trzeba było porównywać tego, co się czytało, z tym, co opowiada nauczyciel, czy buntować, że inaczej się odbierało zachowanie jakiejś postaci.
Tak co do sposobów ulepszenia obecnego systemu, podoba mi się pomysł z "recenzowaniem" lektur i skupianiem się na własnych odczuciach, na własnym wypowiadaniu się o przeczytanych rzeczach. Tak jak obecnie – byliby uczniowie ambitni i ci mniej. Mam też inny pomysł, również zależny bardziej od nauczyciela niż od systemu – przepraszam, znów anegdotka: na jednej pracowni babka nam wysłała na początku roku instrukcje i powiedziała, ze mamy zrobić ileś tam ćwiczeń na semestr. Każdy sobie wybierał, co kiedy robi, oddawał kiedy chciał, byle mieć ileś ocen na semestr. Jakby to przełożyć na lektury: macie zdać takie a takie lektury w ciągu roku. Zdawanie – przychodzisz do nauczyciela, opowiadasz o lekturze, rozmawiasz z nim na ten temat. Myślę że takie podejście do terminów i lektur byłoby ciut zdrowsze, bardziej – kurczę – życiowe? Ja rozumiem, narzucać terminy w podstawówce. Ale już szkołach średnich i ewentualnie gimnazjum ma się ciut odpowiedzialności. Albo: powinno się mieć. I to też dobry powód, by to wprowadzić i takowej nauczyć. x)
Offtop: „ po linii najmniejszego oporu”, a nie „po najmniejszej linii oporu” ;)
Odkąd pamiętam waliłem lektury w mordę myśląc: Nigdzie się nie wybierasz mała ,a już na pewno nie do mojej głowy (taka metafora chorego człowieka :D) i nie sądzę by w przyszłości mogło się to zmienić. Jestem po prostu uparty i nawet sam diabeł by mnie do niczego nie namówił, a już na pewno nie do czytania lektur, które mnie nudziły jak jasny gwint (w okresie jak jeszcze brałem je do ręki). Z czasem w ogóle przestałem się tym interesować.
Twój pomysł na "ulepszenie" systemu też spoko. Rozsądny przede wszystkim; każdy mógłby dostosować tempo swojego czytania do zaliczania tym bardziej, że poloniści zadając lekturę mają na uwadze tylko swój przedmiot. Zapominają, że jest jeszcze kilka innych o wiele trudniejszych.
Ankeszu! Co z tego, że jest przymus skoro on w ogóle nie działa? Zadziałałby jakby komuś pałą przez łeb natłuc albo nie wiem. To się tyczy również mnie, przyznaję się. Na swoim przykładzie powiem, że straszenie jedynkami czy telefonami do rodziców (Co w liceum jest już kompletnie żałosną i śmieszną zagrywką bo uczniowie są już praktycznie dorośli) nic nie daje.
A co do takich ewenementów jak Twoja koleżanka to chyba każdy kogoś takiego zna albo miał przynajmniej styczność. Dziewczyna ode mnie z klasy szukała półwyspu Iberyjskiego u wybrzeży Ameryki Południowej. Nic tylko strzelić sobie w łeb. Strach się bać co będzie za kilka lat.
Co do wpływu lektur na czytelnictwo, w skali kraju na pewno jest niewielki, ale jak spojrzymy na ludzi jako konkretne osoby to można by się czegoś dowiedzieć. Jestem pewien, że historii podobnych do moich jest sporo. Mam za złe (choć wiem, że to nikogo nie obchodzi) całemu systemowi, że obrzydził mi czytanie książek. Stąd ta moja wielka awersja.
Co z tego, że jest przymus skoro on w ogóle nie działa? Zadziałałby jakby komuś pałą przez łeb natłuc albo nie wiem. To się tyczy również mnie, przyznaję się. Na swoim przykładzie powiem, że straszenie jedynkami czy telefonami do rodziców (Co w liceum jest już kompletnie żałosną i śmieszną zagrywką bo uczniowie są już praktycznie dorośli) nic nie daje.
Mam za złe (choć wiem, że to nikogo nie obchodzi) całemu systemowi, że obrzydził mi czytanie książek. Stąd ta moja wielka awersja.
Tobie nie spasowaly, a komuś tak. Gustom wszystkich się nie dogodzi. Szkoda, że Ci obrzydziły, no ale przynajmniej wróciłeś do czytania.
Owszem na "olewusa" nie, ale spójrz w ten sposób. Powiem na przykładzie mojej szkoły. Pod koniec roku miałem okł. 30 ocen z Polskiego. Jeżeli ktoś będzie miał np. sześć bań z lektur to naprawdę nic to zmienia. Tak więc nawet przy średnich ocenach z pozostałych rzeczy (wypracowań, CR-ów, kartkówek, pracy na lekcji, pracy domowej) zdajemy do następnej klasy. Tak więc przymus jest nieskuteczny :)
To fajnie macie! U nas trzeba było każdą lekturę "zaliczyć", zdać - choćby i na dwóję, inaczej o zdaniu semestru/roku można było sobie pomarzyć, niezależnie od ocen. O takim przymusie myślałam.
Czyli jak widać szkoła szkole nie równa.
Lektury to spore zło, gdyby nie one na pewno więcej osób by pisało/czytało, a tak to po szkole trzeba zmuszać się do czytania, gdy chce się odpocząć. Nie mówiąc już o tym, że czytanie lektur to zadanie domowe - a mało kto wie, że zadania domowe są nielegalne i znam kilka osob które właśnie na to się powołują i nauczyciele j.polskiego nic nie mogli zrobić, skoro taka racja
torg: zadania domowe są nielegalne? Na jakiej podstawie tak uważasz? Może nieco rozwiniesz tę myśl i podeprzesz odnośnikiem do konkretnego dokumentu?
Gdyby nie lektury, niektórzy w ogóle nie mieliby styczności z literaturą.