Kobieta, mÄĹźczyzna, przyjaciele
Witam serdecznie.
Pragnęłabym zaprezentować tu fragment mojego nowego tekstu, który niedawno zaczęłam. Jest to pierwszy, początkowy tom dużej, przynajmniej kilkuczęściowej formy, mający fabułę sagi - opowieści o pewnej rodzinie i innych z nią powiązanych osobach.Jeden ze środkowych tomów mam ukończony w całości. Ten pierwszy, który chciałbym poddać ocenie ma styl i formę dla mnie nowe i chcę prosić o opinię, czy dobrze sobie z tym poradziłam. Bohaterowie wszystkich tomów mają pozostawać ze sobą w przeróżnych relacjach, jak to bywa w rodzinie, losy ich splatać się będą, lub też chronologicznie po sobie następować. W tym pierwszym oczywiście tego jeszcze nie zauważymy.
Mam nadzieję, że tyle tytułem wprowadzenia wystarczy.
Jeśli ktoś tu zajrzy, to dziękuję bardzo za poświęcenie mi swego czasu.
Rozdział I. Ucieczka.
Tegoroczna jesień łaskawie obchodziła się ze światem, który Stwórca oddał jej w ręce. Mimo iż październik zbliżał się już ku końcowi, nie było mowy o zimnie, deszczach czy innych jesiennych niedogodnościach w małej wiosce niedaleko Połtawy. Nawet przymrozki oszczędzały ten kawałek Ziemi. W niedzielne popołudnie, kiedy zaczyna się ta historia słońce rzucało już długie cienie, wisząc coraz bliżej horyzontu. Było jednak ciepło , więc sporo ludzi wyległo na przedwieczorny spacer.
Bitymi, zakurzonymi drogami spacerowały młode mamy z dziećmi, chcąc pochwalić się przed sąsiadami nowymi, kupionymi w piątek na jarmarku w mieście strojami swoimi i całej rodziny – bo i gdzież więcej mogłyby się tym pochwalić? Spacerowały młode dziewczyny, zbite w grupki, chichocząc zalotnie na widok co urodziwszego wiejskiego chłopca, i nie tylko, bo rozmarzone spojrzenia dziewuch także, a może przede wszystkim ściągali na siebie młodzi Kozacy – piękne chłopaki: wysocy, dobrze zbudowani, o czarnych, dzikich oczach, gwałtownych, namiętnych naturach, rwący się do wiejskich dziewuch całą mocą, bez przebierania na ładniejsze i brzydsze – byle kieckę nosiła .
Dlatego dziewczęta lubiły Kozaków, bo każda miała nadzieję zostać obdarzona uwagą i wszystkim, co za nią idzie, a na czym Kozacy, zgodnie z krążącymi o nich legendami znali się , jak mało kto. Dziewczyny wiedziały, że nie były to tylko czcze opowieści, bo przecież małoż to kozackich, czarnookich dzieci po wsi biegało? I tylko ich mamusie wiedziały, gdzie tatusia należy szukać. Albo i nawet nie wiedziały, bo w tym sianie, w stodole ojców, albo sąsiada na skraju wsi, gdzie je dopadł stęskniony kobiety i rozochocony, już przecież dawno go nie było, a nie każda miała głowę, aby w trakcie zabawy, albo po niej pytać o imię kochanka.
Spacerowali w niedzielne popołudnie też ci Kozacy, specjalnie na niedzielę do wsi zjeżdżający ze swoich osad, rozłożonych gdzieś daleko, na stepie, w surowych warunkach, bez wygód żadnych, nastawionych w każdej chwili na konieczność zwinięcia obozowiska i przeniesienia w inne, bezpieczniejsze, dające nadzieję na łatwiejsze bytowanie miejsce.
Oprócz tych marnych osad na tej ziemi były też oczywiście stałe osady kozackie - stanice, zabudowane solidnymi, drewnianymi domami, nawet na ceglanych podmurówkach, z piwnicami i blaszanymi dachami, które zajmowali wszak już nie prości Kozacy, zwykłe pospólstwo, a dowódcy, esaułowie, czy inni kozaccy magnaci, gromadzący wokół siebie niewiarygodnie odważnych, nieprzejednanych w walce i niepokonanych, młodych chłopców, budzących strach wszystkich, przeciwko którym stanęli. Ci piraci stepowi rządzili się własnymi prawami. Tworzyli oddziały, zdolne do szybkiego przemieszczania się z miejsca na miejsce i skutecznie potrafiące bronić ziem, które uważali za swoje przed Tatarami i Turkami, z upodobaniem najeżdżającymi obrzeża krain w ich jurysdykcji.
Z tej racji ludność wiejska otaczała Kozaków szacunkiem, tworząc o nich legendy i pieśni, dziewczęta wiejskie zaś, szczególnie te co bardziej romantyczne marzyły o pięknych esaułach w malowniczych papachach i szaszkach przy boku. Dla tych dziewcząt zjeżdżali ci synowie stepów do wsi w niedzielę, żeby pocieszyć oczy pięknymi dziewuchami, a jak los poszczęści to i pościskać jakąś w stodole na sianie, czemu one zazwyczaj bardzo chętne były, nie czyniąc z tego żadnego problemu, z dumą też nosząc później grube brzuchy, skutki owego ściskania.
Tej pięknej, październikowej niedzieli po ubitych drogach wioski sporo mieszkańców udawało się też do stojącej na wzgórku w niewielkim oddaleniu od wsi cerkwi, której dzwon na jakiś czas przed mającym się odbyć nabożeństwem za każdym razem długo i uporczywie wzywał wiernych. Teraz właśnie przestał dzwonić i grupy ludzi w różnym wieku skręcały właśnie w trakt, wiodący do bożnicy. Z początku duża ilość mieszkańców, kierujących się do cerkwi stopniowo zmniejszała się, ginąc w jej podwojach i w końcu tylko od czasu do czasu na drodze pojawiał się jakiś speszony spóźnialski, chyłkiem wchodzący do przedsionka cerkwi, starający się swoim wejściem jak najmniej uczynić zamieszania, by nie narazić się na komentarze złośliwych sąsiadów przez cały następny tydzień.
To właśnie październikowe, pogodne popołudnie, a raczej wieczór , bo im później, tym lepiej, wybrała młodziutka Emma na moment ucieczki z domu. Nie własnego, rodzinnego – w żadnym razie! Do rodzinnego właśnie pragnęła powrócić najbardziej na świecie. Uciec zapragnęła z domu rok temu poślubionego męża – czcigodnego Maksyma Kyryłowicza Fedoruka. Fedoruk był znany w wiejskiej społeczności, choćby z racji bogactwa. Miał dużo ziemi, piękny, z rozmachem urządzony dwór z wszelkimi wygodami, nawet wychodkiem w domu i pomieszczeniem zwanym łazienką. Wychodek i łazienka zaprojektowane były przez niemieckiego architekta, sprowadzonego aż z Kijowa ku uciesze najpierw - a potem zazdrości sąsiadów, którzy z czasem doceniliwygodę, jaką daje w zimowe, mroźne ranki ciepły wychodek w domu.
Maksym Kuryłowicz Fedoruk kierował się w życiu przekonaniem: „Panu Bogu świeczka, a diabłu ogarek”. Dzięki pieniądzom umiał zdobyć sobie szacunek tak szacownej administracji w niedaleko położonej Połtawie w postaci sędziów czy innych mających wpływ na ludzkie życie urzędników, jak i wielebnego popa, rządzącego chłopskimi duszami nie gorzej, niż car swoim wojskiem. Emma niemająca wobec takich koneksji męża żadnych szans na posłuch miała tylko jedną drogę przed sobą – ucieczkę.
Komuś postronnemu mogłoby się wydawać, że rozpieszczona paniusia nie wie, czego chce.Sam mąż – Maksym Kuryłowicz był nawet niebrzydkim mężczyzną. Postawny, dobrze, po męsku zbudowany, nawet gębę miał ładną. I prezentował się słusznie. Jak to mówią i pozór, i gest miał. O żonę dbał, takie w każdym razie stwarzał pozory. Miała Emma wszak piękne stroje, klejnoty, ładny dom, eleganckie meble. Miała też dużo służby na każde swoje zawołanie i nie musiała wcale przemęczać się żadną pracą. Toteż wcale nie przed pracą chciała zbiec z mężowskiego domu. Nawet sama przed sobą nie miała odwagi przyznawać się do tego. Musiała po prostu skończyć z takim życiem i już! Postanowienie to stwardniało w niej na granit w ostatnich tygodniach, podczas nieprzespanych, przepłakanych nocy i przepełnionych beznadzieją dni. Nie wiedziała tylko, kiedy je zrealizuje. Dziś podjęła decyzję to uczynić po rozmowie z mężem w czasie obiadu. Maksym po przełknięciu ostatniego kęsa tłustego mięsiwa i powycieraniu ust serwetką beznamiętnym tonem powiadomił żonę:
- Moja droga, na dzisiejszy wieczór zaprosiłem gości, szacownych, na których mi zależy, więc proszę cię, żebyś przygotowała dom na ich przyjęcie, wiesz, kochana, trunki, jadło, służbę, zresztą ty sama najlepiej będziesz wiedziała. Wiesz, że jesteś całą moją podporą, moja droga – Ujął dłoń żony i zdawkowo musnął ustami jej palce. Emma mimo woli skrzywiła się, mając wrażenie, że śliska żmija dotyka jej rąk. Opanowała się jednak i odpowiedziała z uśmiechem:
- Dobrze, mój drogi, jak sobie życzysz.
Ta rozmowa przypieczętowała jej decyzję. Zaraz po obiedzie pobiegła do swego pokoju, wyciągnęła spod łóżka swój panieński kuferek, sprawdziła, czy zawartość jest nienaruszona – odetchnęła z ulgą widząc w kuferku zwiniętą, ciepłą derkę, parę zapasowych trzewików, trzy wysmołowane pochodnie, zapałki. Dołożyła do tego grube pajdy posmarowanego smalcem chleba i zakorkowaną butelkę wody. Wiedziała, że tych zapasów nie starczy jej do celu, dlatego na dnie kuferka, pod derką schowała małą sakiewkę z niewielką ilością złotych pieniążków, które udało jej się zaoszczędzić przez pół roku.
Zamiast ubrać się w elegancki, wieczorowy strój, eksponujący jej walory tak, jak tego oczekiwał jej mąż, wciągnęła na siebie szeroką, niezgrabną koszulę, na to zwykłą chłopską, sięgającą połowy łydki spódnicę, płócienną bluzkę, wiązaną na piersiach trokami z materiału. Na to dość gruby kaftan z długimi rękawami dopasowany i ciepły, odpowiedni na jesienne, chłodne noce. Ciepło miały jej zapewnić barchanowe majtki do kolan, grube pończochy, umocowane zwykłymi, szmacianymi podwiązkami a całości ubioru dopełniały wygodne, sznurowane, chłopskie trzewiki, odpowiednie do wędrówki po kamienistych traktach. Na głowie zawiązała sobie Emma dużą, zieloną-brązową chustkę, nie z powodu zimna a raczej, by ukryć swoje z daleka rzucające się w oczy, rude, gęste włosy, splecione teraz w dwa warkocze i zarzucone na plecy pod kaftanem.
Ubrana, zaglądała przez okno, czekając na stosowny moment, żeby wyjść. Powinna wyruszyć, gdy nabożeństwo zacznie się na dobre: droga jej ucieczki przebiegać miała właśnie w pobliżu bożnicy. Minąwszy cerkiew kobieta planowała udać się na bagna.Tam raczej nikt jej nie będzie ścigał. Bagien bali się i ludzie i zwierzęta. Nawet wilki, choć głodne nocą omijały ten teren. Emma też się bała – panicznie, ale strach przed bagnem był dla niej niczym w porównaniu z perspektywą pozostania w mężowskim domu. Stojąc przy oknie modliła się w duchu, żeby nikomu nie przyszło do głowy czegokolwiek od niej chcieć – ani nikomu ze służby, ani przede wszystkim samemu mężowi – Maksymowi, bo jakżeby miała się wtedy wytłumaczyć ze swego zaskakującego stroju? Całe szczęście, że spotkanie z Ezrą – mężowskim zaufanym podwładnym, silnym, bitnym, gwałtownym Kozakiem, dowódcą dworcowej straży, lojalnym najemnikiem, gotowym dla swego pana na wszystko, miała już za sobą. Na myśl o nim przez plecy Emmy przebiegł dreszcz strachu.
Emma bała się Ezry, choć on nigdy żadnym słowem ani nawet gestem nie dał jej do tego powodu. Zawsze odnosił się do małżonki swego chlebodawcy z najwyższym szacunkiem, chwilami takim, jak przynależny królowej. Jednakże spojrzenie jego dzikich, czarnych, lekko skośnych jak u Tatara oczu, kpiący uśmiech, błąkający się na zmysłowych wargach, w końcu ta świadomość u Emmy, że Kozak gotów jest do spełnienia dosłownie każdego polecenia jej męża, o czym była głęboko przekonana, to wszystko wywoływało w jej duszy zwierzęcy niemal, paraliżujący strach wobec lojalnego mężowskiego sługi. Kiedy po rozmowie z mężem szła do swojego pokoju właśnie minęła się z Ezrą w wąskim korytarzyku, przed drzwiami. Domyśliła się, że wracał on pewnie z ogrodu, do którego drzwi znajdowały się zaraz obok tych, prowadzących do jej sypialni. Cieszyła się, że trafiła na moment, kiedy Ezra akurat opuścił ogród, po którym lubił się czasem przechadzać i w ten sposób oczyścił jej drogę ucieczki. Z doświadczenia wiedziała, że Kozak poźniej już do ogrodu nie wychodzi, tylko przed nocą przychodzi pod te drzwi, aby je zaryglować.Wyjrzała szybko i dyskretnie na korytarz. Nie było nikogo. Ponieważ do zaplanowanego spotkania z gośćmi pozostawało już coraz mniej czasu, Emma uznała, że nie powinna dłużej czekać, tym bardziej, że niebawem skończy się nabożeństwo i ludzie zaczną wychodzić z cerkwi.
Zarzuciła sobie na ramię skórzany pasek swego kuferka i wymknęła się do ogrodu. Biegła pomiędzy owocowymi drzewami i krzewami szybko, z duszą na ramieniu, rozglądając się na wszystkie strony. Wreszcie, kiedy ogród się skończył przekroczyła dość szeroki pas łąki i weszła na ubity trakt. Teraz już szła szybko, lecz spokojnie, starając się nie eksponować przed spotykanymi po drodze ludźmi swojego bagażu. Tych zresztą było niewielu. Minęła babkę Anfisę, wiejską zielarkę, którą niektórzy uważali za czarownicę także młynarzową Wasylisę biegnącą z rozwianymi włosami pewnie do kochanka, kowala, który w ostatnim tygodniu pobił się o nią z młynarzem Przed samym skrętem w dróżkę wiodącą do cerkwi i na bagna minęła się ze staruszkiem, dziadkiem Dmitrijem, który przez większośc mieszkańców wioski uważany był za pomyleńca, nawiedzonego i przez to ludzie bali się go, nie śmiejąc uczynić mu żadnej krzywdy. Emma dziadka lubiła, nieraz rozmawiała z nim, częstowała owocami z mężowskiego sadu, słuchała opowieści staruszka o służbie na carskim dworze w młodości, w tych pięknych czasach, o których wspominał, wzdychając w rozmarzeniu. Żadna z tych mijanych osób na pewno jej nie zdradzi, z rożnych powodów, więc Emma śmiało minęła cerkiew i kilkadziesiąt kroków dalej zagłębiła się w zagajniku, prowadzącym na bagna. Odetchnęła z ulgą. Tu już nikt nie mógł jej wypatrzyć ani z domu, ani z drogi, ani nawet spod cerkwi. Tym bardziej, że słońce już prawie zaszło i świat zaczynał skrywać się w wieczornym półmroku. Z początku szła dziarsko, dość szybko, starając się, póki w miarę jasno, przejść jak największy kawałek drogi. Czuła się bardzo dobrze, przepełniało ją uniesienie, że oto odważyła się na krok, który prowadzi do wolności, z dala od człowieka, którego ostatnimi czasy tak znienawidziła. Ktoś patrzący z boku mógłby pomyśleć , że jest rozpieszczoną, niezdecydowaną paniusią, z nudów szukającą w życiu urozmaicenia i nie umiejącą uszanować męża, który otoczył ją opieką i zbytkiem, o jakim niejedna kobieta mogłaby tylko marzyć. Dlatego Emma nigdy z nikim o swoim życiu nie rozmawiała. Nawet sama przed sobą nie starała się roztrząsać swoich problemów, żeby móc jakoś w tym piekle wytrzymać. Teraz jak nigdy czuła się wolna i szczęśliwa.
Mimo(/,) iż październik zbliżał się już ku końcowi(,) nie było mowy o zimnie, deszczach(/,) czy innych jesiennych niedogodnościach.
Nawet przymrozki oszczędzały ten kawałek ziemi(/ ).( )W niedzielne popołudnie, kiedy zaczyna się (opowieść o całej tej historii->ta opowieść/ta historia)(,) słońce świeciło nieprzerwanie, choć już nisko(/ ), bo wcześnie chowało się za horyzont. Było jednak ciepło(/ ), więc sporo ludzi wyległo na przedwieczorny spacer.
Wychodek i łazienka zaprojektowane były przez niemieckiego architekta, sprowadzonego aż z Kijowa(,) ku uciesze najpierw (-) a potem zazdrości sąsiadów, doceniających z czasem wygodę, jaką daje w zimowe, mroźne ranki ciepły wychodek w domu.
Dzięki (/swoim) pieniądzom umiał zdobyć sobie szacunek tak szacownej administracji w niedaleko położonej Połtawie w postaci sędziów(/,) czy innych mających wpływ na ludzkie życie urzędników, jak i wielebnego popa, rządzącego chłopskimi duszami nie gorzej, niż car swoim wojskiem. Emma nie(/ )mająca wobec takich koneksji męża żadnych szans na posłuch miała tylko jedną drogę przed sobą – ucieczkę.
Jak to mówią(,) i pozór[,] i gest miał.
Postanowienie to stwardniało w niej na granit
Nie wiedziała tylko, kiedy (to->je) zrealizuje.
Zamiast ubrać się w elegancki, wieczorowy strój, eksponujący jej walory tak, jak tego oczekiwał jej(,) mąż wciągnęła na siebie szeroką, niezgrabną koszulę, na to zwykłą chłopską, sięgającą połowy łydki spódnicę, płócienną bluzkę, wiązaną na piersiach trokami z materiału. Na to dość gruby kaftan z długimi rękawami dopasowany i ciepły, odpowiedni na jesienne, chłodne noce. Całości ubioru dopełniły barchanowe majtki do kolan, grube pończochy, umocowane zwykłymi, szmacianymi podwiązkami i wygodne, sznurowane, chłopskie trzewiki, odpowiednie do wędrówki po kamienistych traktach. Na głowie zawiązała sobie Emma dużą, zieloną-brązową chustkę, nie z powodu zimna a raczej, by ukryć swoje z daleka rzucające się w oczy, rude, gęste włosy, splecione teraz w dwa warkocze i zarzucone na plecy pod kaftanem.
Miała zamiar wyruszyć, kiedy nabożeństwo rozpocznie się na dobre, gdyż droga jej ucieczki przebiegać miała właśnie w pobliżu bożnicy. Uciekinierka miała zamiar skierować się obok cerkwi na bagna, gdzie nie spodziewała się pościgu. Bagien bali się i ludzie(,) i zwierzęta. Nawet wilki, choć głodne nocą omijały ten teren.
Emma bała się Ezry, choć on nigdy, żadnym słowem, ani nawet gestem nie dał jej do tego powodu.
lekko skośnych(/,) jak u Tatara oczu
paraliżujący (/ją) strach wobec lojalnego mężowskiego sługi
Idąc do swojego pokoju właśnie minęła się z Ezrą w wąskim korytarzyku, przed swoimi drzwiami.
Cieszyła się, że trafiła na moment, kiedy Ezra akurat opuścił ogród, po którym lubił się czasem przechadzać(,) i w ten sposób oczyścił jej drogę ucieczki.
Ponieważ do zaplanowanego spotkania z gośćmi pozostawało już coraz mniej(,) czasu Emma uznała, że nie powinna dłużej czekać, tym bardziej, że niebawem skończy się nabożeństwo i ludzie zaczną wychodzić z cerkwi.
W końcu, kiedy ogród się skończył(,) przekroczyła dość szeroki pas łąki oddzielający go od drogi
Minęła babkę Anfisę, wiejską zielarkę, którą niektórzy uważali za czarownicę, młynarzową Wasylisę biegnącą z rozwianymi włosami pewnie do (/swego) kochanka, kowala, który w ostatnim tygodniu pobił się o nią z młynarzem(,->;) przed samym skrętem w dróżkę wiodącą do cerkwi i na bagna minęła się ze staruszkiem, dziadkiem Dmitrijem, którego wszyscy uważali za wsiowego pomyleńca, nawiedzonego (-) i przez to się go bali, nie śmiejąc uczynić mu żadnej krzywdy.
Emma dziadka lubiła, nieraz rozmawiała z nim, częstowała owocami z ich sadu, słuchała opowieści staruszka o jego służbie na carskim dworze w młodości, w tych pięknych czasach, o których wspominał(,) wzdychając w rozmarzeniu.
Czuła się bardzo dobrze, przepełniało ją uniesienie, że oto odważyła się na ten krok, który zawiedzie ją do wolności, z dala od człowieka, którego ostatnimi czasy tak znienawidziła. Ktoś patrzący z boku mógłby pomyśleć (/o niej), że jest rozpieszczoną, niezdecydowaną paniusią, z nudów szukającą w życiu urozmaicenia i nie(/ )umiejącą uszanować męża, który otoczył ją opieką i zbytkiem, o jakim niejedna kobieta mogłaby tylko marzyć.
Podsumowując: uważaj na interpunkcję, manewrowanie kamerą, powtórzenia i logikę kolejności opisów.
Umieścisz więcej? :)
Ankeszu, barrrrdzo ci dziękuję za korektę i opinię. Przyjmuję z wdzięcznością wszystkie Twoje uwagi, wychodząc z założenia, że jeśli nie wszystko jest interpretowane według moich zamierzeń, to widocznie z precyzją mojego tekstu jest coś nie tak. Twoje uwagi są dla mnie niezwykle cenne. Postaram się jeszcze dziś poprawić tekst według Twoich wskazówek. Nie wiem, jak się spisuje ten edytor tutaj, może się uda.
Bardzo chętnie umieszczę dalszy ciąg, bo ze swoją powieścią jestem bardzo mocno związana emocjonalnie i zależy mi na ocenie. Tym bardziej, że te uwagi postaram się przenieść na tekst jeszcze nie poprawiany i w nim też zmienić, co można według tego wzoru.
Dzięki raz jeszcze i pozdrawiam serdecznie.
Na początku powiem, że nie czytam tego gatunku, nie znam się. Nie wiem jak Ankeszu, ale mnie tekst zainteresował po kilku zdaniach. Do złudzenia przypomina mi licealne lektury szkolne, które zawsze rzucałem w kąt po obejrzeniu okładki albo przeczytaniu kilku stron. Ale Twoja praca jest zupełnie inna. Jest w niej coś, czego nie potrafię nazwać. Coś czego licealne lektury nie miały. To sprawia, że twój tekst można smakować. Z przyjemnością stwierdzam, że przeczytałbym kolejny rozdział.
Bardzo serdecznie dziękuję za poświęcony mi czas i opinie, tym bardziej, że są dla mnie bardzo pozytywne.
Ankeszu, mekduję posłusznie, że tekst zmieniłam według Twoich bardzo słusznych wskazówek - tu, na forum i u siebie , w pliku. Muszę przyznać - i nie ma w tym żadnego słodzenia, że Twoje sugestie, odnośnie zmiany fragmentow zdań były całkowicie zgodne z moimi intencjami w kwestii stylu, czy składni. Chciałabym ten styl i składnię utrzymać konsekwentnie do końca; nie wiem tylko, czy mi się uda.Pozdrawiam serdecznie i polecam się Waszej uwadze na przyszłość.
Witam. Pozwalam sobie przedstawić następny fragment mojego tekstu do oceny. Starałam się wyeliminować najbardziej rażące błędy opierając się na uwagach korekcyjnych Ankeszu, dotyczących poprzedniego fragmentu.Myślę jednak, że na pewno jeszcze dużo będzie do poprawiania, bo samemu trudno swoje błędy dojrzeć.
c.d. rozdziału I - Ucieczka.
Uczucie szczęścia w dużym stopniu było w jej duszy ograniczane przez strach, zwykły u kobiety w takim miejscu i o takiej porze. Robiło się coraz ciemniej. Pod wieczór na niebie zaczęły pojawiać się chmury i co chwilę przesłaniały świecący jasno księżyc. Emma na razie poruszała się tylko w jego świetle. Trakt był jeszcze twardy, bezpieczny, więc nie próbowała zapalić pochodni, która mogłaby ściągnąć na nią czyjąś uwagę. Nie wiedziała wprawdzie, kto chciałby o tej porze spacerować drogą prowadzącą na bagna, ale Emma bała się wszystkich i wszystkiego. Zatem, kiedy księżyc skrył się za chmurami i zrobiło się całkiem ciemno dojrzała z boku, pomiędzy drzewami fosforyzujące oczy jakiegoś zwierzęcia Wilka pewnie - pomyślała w pierwszej chwili; poruszały się razem z nią, jakby towarzysząc jej w oczekiwaniu na stosowny do ataku moment. Dusza wtedy uciekła jej ze strachu na ramię i kobieta zaczęła się cała trząść. Miała wrażenie przy tym, że zrobiło się dużo zimniej. Bała się zatrzymać, aby wyjąć z kuferka pochodnię i zapałki, nie chcąc sprowokować zwierzęcia do rzucenia się na nią, gdyż nie miała gdzie uciec. Choć drzew wokół było dużo, żadne z nich nie nadawało się do wspięcia na jego pień, bo najbliższe gałęzie wyrastały wysoko, niedostępne dla rąk niskiej Emmy. Szła więc coraz szybciej, modląc się po drodze i od czasu do czasu zerkając w stronę fosforyzujących oczu, które wciąż jej towarzyszyły. W końcu, idąc zamaszystym krokiem, posłyszała chlupnięcie wydobywające się spod trzewika.
- Bagno! – pomyślała. Istotnie, bagno nie zaczynało się nagle, jak brzeg jeziora. Na drodze, która doń prowadziła zaczynały pojawiać się pojedyncze kałuże, o miękkim ciastowatym podłożu,swoiste „oczka”, wypełnione wodą, będące zapowiedzią śmiercionośnego terenu.
Spojrzała w bok, nigdzie jednak nie dojrzała już fosforyzujących oczu. Nawet wilk nie miał odwagi iść dalej. Zatrzymała się. To już nie były przelewki, teraz musiała zważać na każdy krok, musiała dokładnie widzieć teren przed swoimi stopami. Zapaliła jedną smołowaną pochodnię, poprawiła pasek kuferka na ramieniu, wyszukała wśród drzew sąsiadujących z traktem gruby, twardy kij do macania podłoża i uważnie ruszyła dalej.
Szła ostrożnie, całą uwagę koncentrując na drodze przed sobą. Ścieżka prowadząca przez zdradziecki teren stawała się coraz węższa, czasem ledwie starczyło miejsca, żeby postawić stopę. Po obu stronach twardego gruntu kipiało bagno. Coś tam cały czas mlaskało, gdzieniegdzie bulgotało, od czasu do czasu ostrzegawczo krzyknął jakiś ptak sprawiając, że Emma na ten moment serce niby w gardle miała, szła jednak ciągle, parła przed siebie, zdecydowana to bagno przemierzyć lub umrzeć. Coraz częściej zmuszona była zatrzymywać się, gdy w blasku księżyca i pochodni widziała przed sobą tylko wodę. Wtedy macała drogę przed sobą kijem i jeśli twardy grunt nie był zbyt daleko, po prostu przeskakiwała bagniste oczko na drodze. Czasem jednak było tak, że na skuteczny skok nie było szans, z uwagi na dużą odległość, obejść także się nie dało, wtedy rozglądała się za grubymi patykami lub możliwymi do uniesienia kłodami. Jedną przy drugiej przerzucała je przez miękki teren i ze strachem w sercu po nich desperacko przebiegała. Z czasem nabrała nawet w tym wprawy i już tak strasznie się nie denerwowała.
Szła twardo dalej. Zbierające się na niebie chmury przyniosły ze sobą deszcz, najpierw niewielki, potem padający coraz gęściej. Buty ślizgały się Emmie na twardym, lecz ziemistym i coraz bardziej mokrym gruncie; zmuszały do wysiłku przy chęci zachowania odpowiedniej pozycji na ścieżce, by nie zsunąć się do zdradzieckiego bagna z którejś strony. Ciągłe napinanie mięśni nóg do utrzymania równowagi powodowało u uciekinierki bolesne kurcze w łydkach i udach, zmuszające ją do częstego zatrzymywania się i odpoczywania. To bardzo spowalniało marsz i napełniało ją rozpaczą. Początkowa euforia i radość minęły bez śladu, teraz pozostało niewypowiedziane zmęczenie i szaleńczy strach, wzmagany wyobraźnią.
Wiedziała, że jej nieobecność na pewno została odkryta, miała jednakże nadzieję, że nikt nie posądzi jej o ucieczkę nocą przez bagna i pierwsza pogoń pójdzie w kierunku głównego traktu, którym zwykle poruszali się podróżni, zmierzający do miasta. Liczyła, że może dopiero jutro goniący zainteresują się inną możliwością i zechcą sprawdzić tutaj. Do rana jednakże Emma miała nadzieję przejść ten niebezpieczny teren i dotrzeć do najgłówniejszego traktu, skąd może grzecznościowo ktoś zabierze ją do miasta. Te myśli dodały jej otuchy. Choć jeszcze nadal znajdowała się w środku bagien, podjęła ochoczo swoją wędrówkę.
Bała się wciąż tego, że jeśli do pogoni Maksym zaangażuje Ezrę, to jej szanse na udaną ucieczkę mogą sporo zmaleć. Dowódca mężowskich Kozaków był nie tylko dzielnym wojakiem, ale też sprytnym, doświadczonym tropicielem, o czym słuchając opowiadań krążących we dworze, Emma miała okazję nieraz się dowiedzieć. Szła wciąż dalej, ostrożnie macając kijem drogę przed sobą, starając się odgonić te przykre, napawające ją rozpaczą myśli.
Nagle zdrętwiała. Najpierw przyszło wrażenie, które dopiero za chwilę przeszło w uświadomienie. Obawy urzeczywistniły się. Przyjęły postać dalekich, zabijających całą nadzieję odgłosów – szczekania psów. Emma z nerwów i strachu zaczęła płakać. Przyśpieszyła kroku kosztem ostrożności i szła już szybko, nie bardzo zwracając uwagę na budzący wątpliwości wygląd podłoża przed nią.
To straszne, że we wszelkich swoich przewidywaniach nie wzięła pod uwagę psów. A to było takie łatwe do przewidzenia. Ktoś taki, jak Ezra nie mógł o tym nie pomyśleć! Ten zaufany sługa jej męża, który na polu walki, obrony, czy poszukiwań zawsze odnosił sukcesy i tym razem wybrał bezbłędną drogę pościgu za nią, głupią, słabą kobietą, której wydawało się, że potrafi przechytrzyć swoim rozumem tych panów stworzenia. Jakże on będzie tryumfował, jak ją dopadnie! Emma w złości i strachu widziała oczami wyobraźni szelmowski uśmiech Kozaka, który już nieraz przyprawiał ją o strach i zmieszanie.
Te myśli i może wciąż zbliżające się odgłosy pogoni pozbawiły Emmę ostrożności. Napotkawszy na drodze kolejną , większą przerwę w twardym gruncie zamiast tak, jak dotąd czyniła ułożyć na swej drodze widoczne obok drogi grube gałęzie nie chciała tracić na to czasu i wyrzucając przed siebie kuferek na drugi brzeg przeskoczyła. Popełniła błąd. Cały rozmach skoku, całą siłę włożyła w przerzucenie nieszczęsnego kuferka i zabrakło jej trochę tej siły, żeby jej skok był dłuższy o kilkanaście centymetrów. Te centymetry zachłannego, zdradzieckiego bagna, na które natrafiła stopą, zamiast na twardy grunt, na którym bezpiecznie umieściła kuferek wciągnęły jej nogę w bagnistą kipiel. Czuła, jak się zapada. Myślenie całkiem ustąpiło miejsca panice. Zamiast starać się ułożyć płasko, przynajmniej górną częścią ciała, gdy dolna na początku tylko jedną nogą zanurzona już była w bagnie, Emma zaczęła się rzucać w panice. Wykonywała ruchy, jakby pływała, co zatapiało ją coraz bardziej w błotnistej mazi. Wyrzucała ciało do góry, ale cóż z tego, skoro potem opadała jeszcze głębiej. Śmiertelna kipiel przy odgłosach wstrętnego cmokania wciągnęła ją głębiej i sięgała już do szyi. Potężny instynkt życia kazał do końca walczyć, zaczerpywała więc powietrza już ostatkiem sił wynurzając usta i nos nad wodę.
Wydawało jej się, że tuż obok słyszy odgłos dyszenia psa, kawałek dalej szczekanie innego; te jednak głosy docierały do jej spragnionego tlenu mózgu jakby zza grubego muru, zza ściany, odgradzającej ją od realnego świata. Nie myślała, że tak strasznie będzie umierać. W ostatnich chwilach świadomego działania pomyślała, że gdyby teraz nabrała tego wstrętnego mułu do płuc, gdyby tym odetchnęła, to po krótkim czasie jej katorga skończyłaby się i już nie byłoby ani bólu, ani strachu. Wahała się jednak, nie miała odwagi tego uczynić, albo wszechpanująca Natura obdarzyła Emmę tak silnym instynktem życia, który na to nie pozwalał. Nie miała już jednakże sił by walczyć. Po ostatnim rozpaczliwym wyskoku do góry w celu zaczerpnięcia powietrza nie miała już siły, by uczynić to kolejny raz i po prostu opadała w głąb bagna, spokojnie, już bez walki.
I gdy czuła , jak śmierdząca, bagienna woda zaczyna wlewać jej się do ust i do nosa a ona nie ma siły już wstrzymywać oddechu, wtedy stęskniona myśl przywiodła jej przed oczy złote, nasłonecznione rżysko na polu przed domem jej męża. Wtedy też poczuła, jak mocne dłonie chwytają ją pod ramiona. Do obrzeży jej świadomości dotarł też głos, który dobrze znała, choć jeszcze nie zidentyfikowała.:
- I co, Prokop, masz ją?
- Mam, panie, trzymam, ale daleko jest, może by ktoś pomógł?
Emma czuła, jak ktoś przejmuje drugie je ramię i silne ręce wyciągają ją z bagna. Postawiono ją na twardym gruncie. Nie stała jednak długo. Zmęczona walką o życie, gwałtownym uzupełnianiem tlenu w płucach, przerażeniem i w końcu świadomością cudownego ocalenia poczuła ogromne osłabienie. Osunęła się na kolana i usiadła u stóp stojących nad nią Kozaków: Ezry i jego zastępcy Prokopa - jej wybawców. Status wybawców jednak uznała za przedwczesny, bo usłyszała słowa Prokopa:
- To co, zabieramy jaśnie panią do domu, tak?
Emma wpadła w rozpacz.- Więc jakże to?! Całe jej cierpienie miałoby pójść na marne? Znowu do domu ?! Do Maksyma?! Nie! Będzie płakać, błagać! Bała się Ezry panicznie, ale musiała się przemóc, wiedziała to, bo jeszcze bardziej bała się powrotu do domu.
- Nie, panie! – objęła ramionami nogi Ezry, który w odpowiedzi na to spojrzał zdumiony i pochwyciwszy Emmę dłońmi pod pachy postawił ją na nogi. Chwiała się i składała do niego ręce, jak do modlitwy.
- Nie, panie! Błagam, nie mogę wrócić do domu! Już wolę nie żyć – płacząc rzewnie zrobiła krok w kierunku bagna. Kozak odruchowo zatrzymał ją obejmując wpół. Emma oparła się na podtrzymującym ją ramieniu. Naprawdę nie miała sił a musiała jeszcze wybłagać to, żeby nie odwozili jej do męża.
- Ezra, panie dobry, zawsze traktowałeś mnie z sympatią, ja też cię szanowałam, błagam, nie mogę ja wrócić do domu! Panie, uczynię wszystko, co zechcesz, tylko nie rób tego, nie odwoź mnie do Maksyma. Nie mogę tam wrócić! – Płakała i błagała tak żałośnie, że twarde serce dzielnego Kozaka zaczęło mięknąć na ten widok. Prokop nie brał udziału w tych pertraktacjach, decyzję pozostawiając dowódcy. Bez słowa odwrócił się i odszedł taktownie na bok
. Ezra zaś stał trzymając Emmę w ramionach. Dziwił się, jaka jest drobna, delikatna i krucha, jak dziecko. I piękna, jak bogini. Patrzył w jej zalane łzami oczy i wydawało mu się, że serce mu pęka. Miałby chęć kobietę przytulić, poczuć jej ciało przy swoim, scałowywać te łzy z policzków, pełnych czerwonych ust, szyi i piersi, dokąd, jak widział, spływały. Sam się beształ za te myśli, ale były silniejsze od woli. Emma nie miała pojęcia, jak nikt inny zresztą, może tylko z wyjątkiem wiernego przyjaciela Prokopa, bacznego obserwatora, że Ezra, wolny, niezależny Kozak od długiego czasu, niemalże od początku pokochał całym swoim dzikim, kozackim sercem tę kobietę, której mężowi wiernie służył. Tę ptaszynę drobną, tę gołąbkę łagodną, która teraz oto błaga go ze łzami w oczach o coś, czego on na pewno nie powinien czynić, bo złamałby dane słowo a to nie godzi się z jego honorem. Ale na cóż mu ten honor, skoro ją, jego serce, jego skarb najdroższy o taką rozpacz ma przyprawić?!Ale czemu?!Żeby choć wiedział, czemu ta rozpacz, może wtedy i decyzja by łatwiejsza była.
- Pani moja, błagam, nie płacz już! – całował drobne ręce Emmy, dziwiąc się kruchości i delikatności jej malutkich paluszków, takich niepozornych w jego okazałej, męskiej dłoni. – Powiedz, pani, czemu? Czemu, pani, uciekłaś i czemu wrócić do męża nie chcesz? On tam z niepokoju już pewnie bez życia jest. Obiecałem mu, pani, że cię przyprowadzę…
- Nie! – Emma znów padła przed Kozakiem na kolana. Była w rozpaczy, wiedziała, że nie ma za wiele czasu na przekonanie go. Drżąc ze strachu, klęczała całując jego dłonie. Oblewała je łzami i całowała . Ezra zdumiony wyrwał rękę, podniósł kobietę i objął ramionami. Próbował ją utulić i uspokoić. Czuł, że przyczyna uporu kobiety musi być dużego kalibru. Przytulał ją do piersi, muskał ustami jej czoło i szeptał:
- Pani, powiedz mi, czemu nie mam cię odwieźć do męża, daj mi choć jeden powód, błagam, zrozum mnie, pani moja!
Emma unosiła w jego stronę twarz tak, że jego delikatne wargi natrafiały na jej usta i Ezra nieśmiało całował je, mokre i słone od łez, aż poczuł uniesienie i czułość ogromną i zrozumiał, że nie jest w stanie ani chwili dłużej narażać tej cudnej istoty na taką rozpacz, choćby jego honor i reputacja miały obrócić się wniwecz.
- Panie, nie mogę, nie jestem w stanie powiedzieć ci, nie wolno mi, ale uwierz mi, że wolę śmierć, niż powrót do Maksyma. Zabierz mnie, gdzie chcesz, zrób ze mną, co chcesz, tylko mnie nie oddawaj! Ani jemu, ani nikomu innemu, błagam cię, panie!
Na te słowa Ezra zbaraniał zupełnie. Nie będąc w stanie rozwiązać zagadki ani dojść do ładu ze swoją duszą zawołał do przyjaciela:
- Prokop, konia!
Prokop przyprowadził klacz Ezry, piękną kasztankę z wyczesaną grzywą, trochę niespokojną bliskością bagien. Emma obserwująca to, niepewna decyzji Ezry miała nadzieję, że Ezra ją pierwszą wsadzi na konia. Może wówczas udałoby się jej odepchnąć go i pogonić konia .Miałaby wtedy szanse uciec i dodatkowo zdobyłaby tak potrzebny środek lokomocji. Nie myślała, w strachu przed powrotem do męża, że Kozacy, towarzyszący jej wybawicielom z pewnością niebawem by ją dogonili, nie miała też pojęcia, że kasztanka Ezry jest wyuczona na gwizd zatrzymywać się i stawać dęba, co dla niewtajemniczonego aktualnie dosiadającego ją jeźdźca, może okazać się wielce przykrą niespodzianką. Nie miała jednak okazji przekonać się na szczęście o tym, bo Kozak najpierw wsiadł sam na konia, następnie pochylił się i ujmując Emmę pod pachy z dużą łatwością, znamionującą niezwykłą siłę uniósł ją do góry i usadził przed sobą tak, że siedziała bokiem, po damsku. Odwróciła się w jego stronę i ujmując drżącymi palcami jego twarz zapytała błagalnie:
- Ale nie wieziesz mnie do niego?
- Nie, nie wiozę – usłyszała odpowiedź. Odetchnęła z ulgą. Najgorsze na razie zostało zażegnane i Emma choć na kilka godzin mogła odetchnąć.
- Prokop, a daj tu jakąś derkę, bo pani cała mokra i przeziębi się. – Istotnie Emma czuła przejmujący chłód od swego mokrego ubrania. Prokop podał dowódcy derkę, przytroczoną uprzednio do swego siodła. Ezra bez żadnego tłumaczenia, zdecydowanymi ruchami rozpiął gruby, mokry kaftan Emmy i zdjął go, rzucając w bagno
- Trzeba zdjąć, pani, bo trzyma wilgoć i zimno. – wyjaśnił jednak na końcu. Po tym okrył jej ramiona ciepłą i miękką derką, otulił nią ciało Emmy i przygarnął kobietę do siebie, żeby nie zsunęła się w czasie jazdy. Poza tym odczuwał ogromną przyjemność tuląc jej drobne, szczupłe ciało, o czym tak gorąco wiele razy marzył.
Chciałby powiedzieć, jak bardzo ją kocha, że dla niej jest gotów sprzeniewierzyć się wszystkiemu, co dla niego najświętsze; nie miał jednak odwagi tego uczynić. Ta cudna istota tak długo była dla niego nieosiągalną, że przyzwyczaił się myśleć o niej nie jak o kobiecie z krwi i kości, ale jak o bogini, której składać powinien należny jej hołd i nie kalać nawet spojrzeniem, czy myślą. Wiózł więc Ezra przed sobą swój skarb, szczęśliwy z tych momentów, kiedy ruchy konia zbliżały ich ciała do siebie i mógł ją mocniej przytrzymać przy sobie, lub musnąć wargami jej czoło lub gładki, miękki policzek. Przed nim jechał Prokop, z tyłu zaś czterech wiernych towarzyszy zadowolonych, że tak szybko odnaleźli panią i mogą wrócić do chaty. Ezra z radością powitał to, że Emma w poczuciu ulgi oparła się mocniej plecami o jego pierś a dłońmi złapała jego ręce, w których utrzymywał lejce. Oparła głowę do tyłu, wsparła o ramię Ezry a ten szczęśliwy przytulił wargi do jej rozpalonej skroni. Kiedy poczuł gorąco przy ustach zmartwił się. Dokładniej otulił Emmę derką i mocniej zamknął w objęciach. Kiedy zdziwiona spojrzała na niego do tyłu, wyjaśnił:
- Pani, całe czoło masz gorące, boję się, żebyś się nie przeziębiła.
Emma wzruszona i wdzięczna podniosła dłoń Ezry do ust i ucałowała . Na to Kozak znów szarpnął rękę, potem rzucił się sam całować jej dłonie:
- Nie rób pani tego nigdy więcej! Nie jestem godny! To ja winienem twoje dłonie całować, pani moja! Ptaszyno ty moja! - Dodał na koniec czule, jak do dziecka. Emma słuchała zdziwiona słowami tego człowieka, którego zawsze tak się bała, a który tak inne przed nią odsłaniał oblicze.
Kiedy lekko odwróciła się w stronę Kozaka on delikatnie ujął jej twarz w dłonie i zaczął całować jej usta, najpierw powolutku i delikatnie, a potem coraz namiętniej, coraz bardziej się zapamiętując. Pocałunki były delikatne i bardzo miłe, zupełnie niepodobne do tych, do których przywykła, więc nie broniła Kozakowi niczego, aż jemu samemu zabrakło tchu i oderwał się od jej ust na koniec z szacunkiem całując dłonie kobiety.
Jechali drogą, którą nie tak dawno przebyła. Emma denerwowała się trochę, że wbrew temu, co obiecał Ezra jednak wiezie ją do męża. Popatrywała niespokojnie na niego do tyłu. Kozak widział jej zalęknione spojrzenie. W odpowiedzi z czułością otaczał ją ramionami i całując zmysłowo jej szyję w okolicy ucha szeptał, muskając płatek ucha ustami, szczęśliwy, że jest tak blisko:
- Nie bój się, pani. Przecież ci obiecałem. Dzisiaj na pewno nie oddam cię mężowi.
- Ani jutro, prawda? – prosiła nieśmiało.
- Ani jutro – potakiwał z uśmiechem, mając świadomość, że najchętniej nie oddałby jej nigdy nikomu i zdając sobie sprawę z tego, że ona wcale się temu nie sprzeciwiała. Wyjechali już z zagajnika prowadzącego do bagien i nie dojeżdżając do cerkwi minęli ją z boku, kierując się w step.
Emma nie miała pojęcia, dokąd jest wieziona. Było jej to zresztą całkowicie obojętne. Ważne, że nie do domu, nie do Maksyma. Otulona derką i mocnymi ramionami Ezry czuła ciepło i spokój w sercu. Myślała o tym mężczyźnie przy sobie i zastanawiała się, jak mogła tak bardzo mylić się w jego ocenie. Doszła w tych rozmyślaniach do wniosku, że to osoba jej męża położyła cień na wszystko wokół – na ludzi, którymi się otaczał, na dom i otoczenie, które przez niego właśnie tak znienawidziła i na tego człowieka niezwykłego, twardego o gołębim, litościwym sercu. Oparła głowę o ramię Kozaka a on w odpowiedzi zaraz uścisnął jej rękę i pocałował końce palców. Ośmielona zapytała, przekrzykując tętent kopyt:
- Panie, dokąd jedziemy?!
- Do chaty w lesie, maleńka, bez obawy, nie do Maksyma!
Jakoż niedługo dojechali i do lasu. Wjechali między drzewa. Jadący doskonale orientowali się w terenie, który Emmie wydawał się zupełnie niemożliwy do rozeznania. Po dłuższym czasie znaleźli się na rozległej polanie. Na skraju polany stał drewniany dom, sporych rozmiarów, ustawiony na wysokiej, kamiennej podmurówce. Do drzwi domu będących w obrębie niewielkiego ganku prowadziło kilka schodów. Przy bocznej ścianie budowli znajdowało się spore pomieszczenie, jakby prowizoryczna stajnia bez boksów jednakże z poręczą na całej długości i umieszczonym pod nią żłobem. Stajnia była zadaszona, zabezpieczona przed deszczem. Przy przeciwległej ścianie, także pod zadaszeniem Emma zdążyła zobaczyć sągi drzewa, ułożonego równo, służącego pewnie do palenia w piecu lub kominku, bo porąbanego już w przeważającej części. Kiedy podjechali Prokop i pozostali zajęli się przywiązywaniem i oporządzaniem koni, Ezra zaś zsadził Emmę z klaczy i poprowadził do wnętrza. W samą porę zjechali do celu, bo deszcz padał już coraz intensywniej. W domu panowało przyjemne ciepło. Ktoś tu już był, bo w pierwszej z izb ogień już płonął w kominku a z otwartych drzwi komory pewnie – jak domyśliła się Emma słychać było odgłosy czyjejś działalności: postukiwanie metalowych i szklanych przedmiotów. Z otwartych drzwi na przeciwległej ścianie Emma domyśliła się istnienia drugiej izby.
- Zachodźcie, zachodźcie! – rozległo się śpiewne kobiece wołanie z komory – Kolacja prawie gotowa, zachodźcie, tylko gorzałkę nalewam! – Z komory wyszła do pierwszej izby dobrze zbudowana, okazała dziewucha o ciemnych, kruczoczarnych włosach, takichże oczach, pełnej, okrągłej buzi i szerokim uśmiechu. Na widok Emmy, której z pewnością się nie spodziewała jej mina stała się poważna. Jednak już spojrzenie rzucone na Kozaka przywróciło uśmiech na jej twarz.
- Ezra, panie, kogo ty nam prowadzisz? Toż to pani ze dworu!
- Anisia, a ty się nie interesuj za dużo, tylko pomóż pani umyć się i przebrać, bośmy z bagna niebogę wyciągnęli – złajał kobietę ze śmiechem Ezra.
To tłumaczenie nie przekonało jednak rezolutnej chłopki, która pomruczała jeszcze przez chwilę pod nosem. Emma usłyszała część tego mruczanda:
- Z bagna! Akurat! Toż ja nie taka głupia, żeby wierzyć. Nasz sokół by jej tu nie przywoził, gdyby to tylko taka zwykła kobita wyciągnięta z bagna była, tylko do dworu, do męża ją odwiózł, a nie po lasach woził. Ale nie moja to rzecz. .. – Na chwilę przerwała mamrotanie widząc groźną minę Ezry. Po krótkim czasie jednak, zupełnie już nim się nie przejmując nalała do wiadra gorącej wody z sagana, grzejącego się na kominku i zaniosła do następnej izby biorąc ze sobą dużą balię. Wróciła jeszcze z wiadrem po zimną wodę i powiedziała do Emmy:
- Paniusia pójdzie ze mną, umyć się po tym bagnie pomogę.
Emma przy pomocy rezolutnej Anisii umyła się, szczególnie wdzięczna była dziewczynie za pomoc przy myciu włosów, które Anisia przez cały czas podziwiała. Nie mogła też wyjść z podziwu nad drobną, szczupłą sylwetką Emmy, komentując bez żadnych ogródek:
- A to panie ze dworu to takie chudziny, że ja tak dumam sobie, jak to chłop się na taką położyć ma, żeby jej nie złamać, a jak jeszcze co ostrzej który lubi, jak to Kozak, to ja już całkiem nie wiem, jak to robi. Chyba, żeby jak z jajkiem pomalutku. Ale z tego pomalutku to jaka to dla baby przyjemność?!
Emma w duchu śmiała się z przygadywania dziewczyny, a przed nią potakiwała nie chcąc sprawić jej przykrości, bo mimo wszystko Anisia miła i serdeczna była. Na końcu zresztą dyskretnym tonem podzieliła się z Emmą swoimi spostrzeżeniami:
- Bo wie pani, ja tam nie wiem, kto dla pani jest nasz Ezra, ale wiem, że jego warto mieć za przyjaciela. I dobry on i honorny, a kochanek z niego przedni! Każda dziewucha od nas, ze stanicy i nie tylko , z wioski nawet to by z nim szła bez niczego. Każdą on zadowolić potrafi i taki delikatny, miły , chociaż pan. Bo on, proszę jaśnie pani nie zwykły Kozak jest, ale taki szlachetnie urodzony, tylko o tym nigdy nie mówi. Ale gadają, że na piśmie się zna i książki czyta, to nie taki zwyczajny, jak te inne gwałtowniki. Tylko za dziewuchami mało się ogląda, rzadko kiedy którą na siano bierze. Powiadali niedawno, że po pijanemu przed chłopami się wygadał, ano, że ma jedną jakąś umiłowaną, do której mu daleko i tylko za nią tęskni. To i tego mi takie dziwne, że panią tu przywiózł. Ale co ja tam mogę wiedzieć, chyba… - Anisia nagle przerwała swój monolog, popatrzyła uważnie na Emmę i pokiwała głową ze zdziwieniem.
Sprzątała po kąpieli i mruczała pod nosem, wzruszając co rusz to ramionami w wyrazie podziwu. Przyniosła jeszcze Emmie dużą, lnianą płachtę do powycierania mokrych włosów i szeroką, długą do kolan nocną koszulę na szerokich ramiączkach, rozciętą z przodu do pasa, zawiązywaną na sznurkowe troczki, a także drewniane saboty o wiele za duże na drobne stopy Emmy, jednak doskonałe do szybkiego ubrania i zrzucenia.
Kiedy włożyła na gołe ciało czystą, szorstką koszulę i wsunęła nogi w saboty, po czym usiadła na brzegu łóżka, susząc swoje długie włosy poczuła się Emma, jak w zupełnie innym świecie. To wszystko, co było wcześniej stanowiło jakby zupełnie inną bajkę. Emma zamknęła karty poprzedniej opowieści i teraz chciała tylko odwracać nowe. A na tych nowych był on – Ezra – niezwykły, nieodgadniony człowiek, w którego rękach spoczywało teraz życie i szczęście Emmy. I z tym panem swego życia i śmierci zetknęła się oko w oko, gdy wyszła do Anisii poprosić o grzebień, lub zapytać o swój kuferek, w którym wszak grzebień miała. Emma wychodziła, Ezra wchodził. Wpadli na siebie w drzwiach. Kobieta cofnęła się kilka kroków. Kozak stał przed nią, potrząsając mokrymi włosami i obejmując ją dłońmi w talii
- Wychodzisz, pani? – zapytał.
- Chciałam zapytać o mój kuferek, potrzebuję grzebienia – wskazała na swoje mokre włosy.
Ezra zmierzył spojrzeniem całą jej postać. I znów jego oczy miały dokładnie ten sam niepokojący wyraz, jaki widziała nieraz w domu męża, gdy Kozak na nią patrzył. Widziała, że zatrzymał spojrzenie na jej nagich ramionach, niezbyt dokładnie okrytych skąpym materiałem koszuli, na piersiach pełnych, wzniesionych napinających wiązania z przodu, na twarzy wreszcie, którą – czuła to doskonale – zaczynał pokrywać rumieniec ni to wstydu, ni zmieszania z powodu tego zainteresowania, którego była przyczyną.
- Kuferek, zaraz zapytamy o kuferek. – Stanąwszy w drzwiach zawołał :
- Prokop, a pódźże tu, biegiem!
Kiedy przyjaciel zjawił się błyskawicznie Ezra zapytał:
- Kuferek pani z bagna wzięty?
- Tak, Ezra, wziąłem, jeszcze przy koniu przytroczony. Przynieść?
- No, tak. Koniowi snadź niepotrzebny, a pani bardzo – ze śmiechem powiedział Ezra. Wziął ten kawałek płótna, którym przedtem Emma wycierała włosy i suchym brzegiem wycierał swoje.
- Rozpadało się, pewnie już na całą noc – wyjaśnił.
Za niedługą chwilę kuferek znalazł się w rękach Emmy, grzebień również, poczęła więc rozczesywać swoje długie, splątane, rude włosy. Zajęło jej to czas do momentu prawie, jak Anisia zaczęła wołać na kolację. Emma wyjęła z kuferka swój chleb ze smalcem, żeby się nie zmarnował, budząc tym rozbawienie Ezry. Próbowała mu tłumaczyć, naburmuszona z jego podkpiwania, ale już za chwilę obydwoje się z tego śmiali.
Na kolację Anisia zaserwowała wspaniałą jajecznicę z wielką ilością cebuli, grube pajdy chleba, też ze smalcem i grzane piwo z miodem. Głodne chłopy rzuciły się na jedzenie, Emma wcale nie była gorsza, bo przeżycia całego wieczora pobudziły jej apetyt, nawet piwo jej smakowało. Siedziała zadowolona obok Ezry, czując przy boku ciepło jego ciała, bezpieczna i spokojna. Nie wiedziała, co ją czeka, miała jednak przeczucie, że przy tym człowieku wcale nie musi się tym martwić. Po kolacji ciepło, posiłek i alkohol zrobiły swoje i Emma zaczęła przysypiać na ramieniu Ezry. Anisia w końcu zwróciła na to uwagę:
- Panie – zwróciła się cicho do Ezry, żeby śpiącej nie budzić – pani będzie jutro obolała, jak tak się prześpi na siedząco. Może by ją tak do łóżka?
Ezra potaknął w odpowiedzi i delikatnie wziął Emmę na ręce. Zaniósł do drugiej izby i ułożył na szerokim łóżku. Pod głowę wsunął jej poduszkę, przykrył miękką owczą skórą, otulając ją, jak dziecko. Nie gasząc świecy, palącej się na kominku, dołożył tylko drew do ognia i wyszedł do towarzyszy cicho zamykając drzwi.
"Dusza wtedy uciekła jej ze strachu na ramię i kobieta zaczęła trząść się cała"
"Emma na razie poruszała się tylko w jego świetle. Trakt jeszcze był twardy, bezpieczny, więc nie próbowała świecić pochodni, która mogła ściągnąć na nią czyjąś uwagę."
"Przed nim jechał Prokop, z tyłu zaś czterech wiernych towarzyszy zadowolonych, że tak szybko odnaleźli paniu i mogą wrócić do chaty."
"Przy przeciwległej ścianie, także pod zadaszeniem Emma zdążyła zobaczyć stągi drzewa, ułożonego równo, służącego pewnie do palenia w piecu lub kominku, , bo porąbanego już w przeważającej części."
!LITERÓWKA I PRZECINEK! Powinno być:
Przy przeciwległej ścianie, także pod zadaszeniem Emma zdążyła zobaczyć sągi drzewa, ułożonego równo, służącego pewnie do palenia w piecu lub kominku, bo porąbanego już w przeważającej części.
To tyle co udało mi się wyłapać.
Czyta się dobrze. Masz ciekawy styl i barwnie wszystko opisujesz. Oby tak dalej.
Bardzo dziękuję za ocenę i korektę. Błędy już poprawiłam. Mam nadzieję, że niczego nie pominęłam.
Jeśli chodzi o poprawkę z ostatniego przytoczonego przez Mrok cytatu, to przyznam się, że pisząc sama zastanawiałam się, czy ma być sągi, czy stągi. Sągi bardziej mi się podobały, ale wyguglowałam, że sąg to jest 4 metry sześcienne drzewa, a stąg to drzewo poukładane równo w stosy do wyschnięcia. Wybrałam więc stągi jako bardziej adekwatne do moich intencji. Teraz poprawiłam na sągi, które od początku mnie kusiły. Mam nadzieję, że skoro mnie poprawiłeś, to znaczy, że mogą być sągi w tym przypadku.
Dziękuję bardzo jeszcze raz i pozdrawiam.
Nim Cię poprawiłem spojrzałem do słownika i nie znalazłem słowa "stągi" więc uznałem to za literówkę. Co do sągów, faktycznie piszą, że to cztery metry sześcienne. W słowniku pewnie spojrzano na to słowo jako na jednostkę miary/wielkości/objętości tak jak centymetr. Ale sąg to też pojedynczy, większy kawałek drewna, przynajmniej z tego co mi umysł podpowiada. "Stągi" to może jakaś naleciałość, albo wytwór ewolucji języka. Mnóstwo takich kruczków i dziwactw w tej naszej mowie.
Dzięki wielkie za takie skrupulatne potraktowanie mojego tekstu.
Skoro tak piszesz, to myślę, że spokojnie mogę użyć sągi, tym bardziej, że ładniej brzmi, prawda?
Jeszcze raz dziękuję i pozdrawiam.
Przyjemność po mojej stronie.
Witam serdecznie.
Pozwolę sobie wstawić następny fragment mojego tekstu pod ocenę.
Rozdział II. Burza.
Sporo rzeczy, które miały miejsce tej nocy nigdy by się pewnie nie wydarzyło, gdyby nie burza. To ona, jak lawina pociągnęła za sobą wszystko. Jak w systemie naczyń połączonych zmiana w jakimś szczególe jednego elementu pociągnęła za sobą nieuchronnie zmianę całego układu. Czy z korzyścią dla wszystkich jego elementów, to już każdy miał potem ocenić, bo w trakcie tego procesu innego wyjścia nie było, jak tylko poddać się biegowi wydarzeń.
Tym elementem, który pierwszy rozpoczął zmiany w istniejącym układzie i który spowodował jego zmianę na szeroką skalę była sama Emma, a właściwie jej strach przed burzą. Paniczny, zwierzęcy strach. Towarzyszył on Emmie od dziecka, od najmłodszych lat. Błyski i grzmoty zaczęły ją przerażać od momentu, gdy na powóz rodziców, z którymi podróżowała w czasie burzy spadło rażone tuż obok nich piorunem drzewo, zabijając na miejscu woźnicę. Mała, trzyletnia wówczas Emma widziała ciało młodego jeszcze parobka, przebite cienkim, ostrym, konarem. Tkwił on w szyi, z której pulsującym strumieniem wylewała się krew. Długie lata potem pamiętała szeroko otwarte oczy chłopca i drgające przez dłuższą chwilę, konające ciało.
Od tego czasu błyskawice i grzmoty budziły w jej umyśle szaleństwo. Szaleństwo paniki trudnej do opanowania. Próbowała się przed nią ukrywać, gdzie się dało: pod łóżkiem, w szafie, w jakimkolwiek głębszym kącie, oddalonym od świata, gdzie nie dochodziłby do niej widok błyskawic i dźwięk burzowych grzmotów. Rodzice, rozumiejący jej stan umieli ją uspokoić i utulić. Wtedy zazwyczaj przygarniali córkę do siebie, w nocy matka brała ją do swego łóżka i tuliła uspokajająco i na tyle skutecznie, że przerażona Emma potrafiła się opanować. Tak było też wtedy, gdy była już nastolatką i później, w latach dorosłych. Nawet krótko przed wyjściem za mąż biegła w czasie burzy do matczynego łóżka nocą, wtulała się w ciepłe, bezpieczne ramiona matki i głaskana przez nią po głowie zasypiała.
Przez swoją panikę bez pomocy z zewnątrz Emma narażona była na spore niebezpieczeństwo. W zapamiętaniu, nie znajdując nigdzie pocieszenia i bezpiecznego miejsca w szale strachu biła głową w ścianę lub w cokolwiek, wszystko po to, by zagłuszyć odgłosy burzy i znieczulić swój umysł na świadomość jej istnienia. Kaleczyła się nieraz przy tym dotkliwie i zdarzało się, że nawet traciła przytomność. Nie dopuszczali więc rodzice do takich skrajnych jej zachowań.
W mężowskim domu nikt już jednakże nie przejmował się jej strachem, najmniej zaś jej mąż, traktujący to jak zwykłe fochy, czy kobiecą histerię. Całe szczęście, że takich burz z piorunami w okresie jej pobytu w ostatnim roku przy mężu było niewiele – chyba nie więcej, niż dwie. Emma przetrwała je pod łóżkiem w swojej sypialni, modląc się gorąco.
Teraz, w domu, w drewnianej chacie na szczęście początek burzy zwyczajnie przespała. Otulona przez Ezrę mięciutką, ciepłą skórą leżała skulona na łóżku, przykryta prawie całkiem z głową i nawet nie zdawała sobie sprawy ze zbliżającej się zawieruchy. Ezra ułożył się pod ścianą na prowizorycznym posłaniu ze starego siennika, do którego dołożył siana i z daleka tylko obserwował sen Emmy.
Nie próbował kłaść się obok niej, choć łóżko było szerokie, bo nie mieściło mu się w głowie, by mógł pofolgować swoim zmysłom. Był pewien, że mając ją w zasięgu ręki nie zdoła się opanować. Jak każdy mężczyzna pragnął ukochanej kobiety, ale wobec czci, jaką otaczał Emmę nie miał odwagi ot tak, bez powodu jakby, bez zachęty żadnej próbować zbliżyć się do niej, choć dłonie jego zachowały pamięć jej szczupłego, delikatnego ciała, niedawno tulonego na bagnach.
Patrzył więc tylko z pewnego oddalenia na jej uśpioną twarz, widoczną w słabym świetle jedynej, palącej się świecy, ustawionej w lichtarzu na kominku. Ogarniała go czułość na widok delikatnej buzi, wyprostowanego, zwisającego nad podłogą, nagiego ramienia, drobnej, małej stopy wysuniętej spod ciepłej, baraniej skóry, okrywającej jej ciało, czy wreszcie wspaniałych rudych włosów, rozrzuconych na poduszce za plecami śpiącej kobiety. Ezra oblizywał wyschnięte wargi i na siłę zamykał oczy, starając zmusić się do zaśnięcia.
Nadchodząca burza jednakże i w nim budziła niepokój. Zaczął już zrywać się wiatr, szarpiący gałęziami drzew rosnących w pobliżu domu. Te gałęzie w porywistych podmuchach zahaczały o dach i ściany domostwa, wywołując niezwyczajne w normalnych warunkach odgłosy: szuranie, skrzypienie, stękanie, postukiwanie. Odgłosy budziły niepokój ludzi i zwierząt.
Kozackie konie, zaprawione w bojach, niewrażliwe nawet na strzały armatnie teraz, pod wpływem odgłosów zbliżającej się burzy zaczęły doznawać uczucia pierwotnego strachu, wypływającego z najdalszych głębi ich jestestwa, spotęgowanego doświadczeniami dziesiątek pokoleń, przekazanymi w genach, niby najbardziej podstawowe odruchy. Uwiązane w prowizorycznej stajni stawały się coraz bardziej niespokojne. Słychać było, jak tupią kopytami, szarpią lejce, przymocowane do belki nad żłobem, w końcu niektóre co bardziej gwałtowne kopią tylnymi nogami za siebie dosięgając przeciwległej ściany swojego schronienia i grożąc rozwaleniem budowli.
Zachowaniem koni niepokoili się bardzo Kozacy i sam Ezra. Nie mogli pozwolić, by w panice rozbiegły się po lesie, bo wtedy z pewnością niebawem padłyby łupem głodnych wilków, które na pewno gdzieś czaiły się w pobliżu. Kozak zaś bez konia to była sytuacja nie do wyobrażenia, ani tym bardziej do zaakceptowania. Koń dla stepowych piratów był niby woda dla wędrowca na pustyni, bez niego nie było ni walki, ni życia. Konie były przez Kozaków szanowane i kochane, czasem bardziej, niż ludzie.
Dlatego zaraz też słychać można było głosy zbudzonych ze snu, rozespanych mężczyzn uspokajających uwiązane do belki, przestraszone koniki. Obecność człowieka, pieszczotliwe dotknięcia głaskających dłoni po szyi, czuły ton głosu zawsze uspokajały zdenerwowane zwierzęta i teraz Ezra też słyszał, jak odgłosy zza ściany cichną, tupot kopyt ustaje, tylko utrzymały się dźwięki szurania końskich boków o ścianę domu i prowizorycznej stajni. Choć poprzednio zerwał się do pozycji siedzącej z zamiarem udania się do koni, tak teraz uspokoił się i położył z powrotem na posłaniu, próbując zasnąć.
Spokój nie trwał jednak długo. Burza, która zbliżał się szybko, nie oszczędziła światu efektów. Porywisty wiatr o destrukcyjnej sile łamał gałęzie drzew, powalał słabsze i starsze, wyschnięte od środka, szarpał pokryciem domu, zrywając bez trudu co słabiej umocowane dachówki, walił w szyby ulewnym deszczem i gwizdał przeraźliwie w kominie. Prawdę mówiąc te odgłosy nastąpiły nagle, po okresie złudnej ciszy, jakby burzowy potwór zbierał się do ataku, mającego zniszczyć świat. Ezra widział, że kobieta, śpiąca do tej pory na łóżku obudziła się, uniosła na rękach i usiadła, rozglądając się niespokojnie wokoło.
- To burza, nie lękaj się, pani. – Kozak nie miał czasu wdawać się w dłuższe wyjaśnienia, bo konie za ścianą znów szalały. Jakby na złość marnemu, pysznemu człowiekowi wszechwładna natura zapragnęła okazać swoją potęgę. Izbę rozświetlił przeźliwie jasny błysk i rozległ się grzmot tak bliski i głośny, że jeszcze chwilę potem Ezra czuł dzwonienie w uszach. Widział, jak Emma rzuciła się na podłogę przed łóżkiem. Nie miał jednak czasu, ani głowy nią się zajmować, bo oto dobiegł go wypełniony przerażeniem głos Prokopa:
- Konie poszły ! – Ezra zerwał się na równe nogi i runął do drzwi, po czym wypadł na zewnątrz, nawet ich nie zamykając. Gdyby nie to oszczędziłby sobie z pewnością wiele strachu i trudu, jednak w obawie o konie nie był w stanie myśleć o czymkolwiek innym.
Emma po ostatnim uderzeniu pioruna, jak się potem okazało w drzewo stojące tuż przy domu, wpadła w stan umysłowego odrętwienia. Nie była zdolna do myślenia, do normalnego funkcjonowania. Odgłosy burzy we wnętrzu domu były nie mniej przerażające, niż te na zewnątrz. Nie znajdowała nigdzie miejsca, gdzie mogłaby się schronić.
Zewsząd dochodziło do niej szuranie, skrzypienie, stukanie, wycie. Miała wrażenie, że dom w każdej chwili zawali się, grzebiąc ją pod sobą. W słabym świetle dogasającej świecy chodziła wkoło po izbie, trzymając się ściany i mebli na przemian, szukając miejsca, gdzie mogłaby się ukryć. Żaden kąt nie wydawał jej się bezpieczny, nie było też nikogo, kto mógłby ją pocieszyć, kto odezwałby się choć jednym spokojnym, budzącym otuchę słowem. Kobieta chodząc wzywała po cichu matkę i ojca, co może i mogłoby się wydać śmieszne, gdyby nie groza malująca się na jej obliczu.
Wędrując tak wokół po izbie nie mogła nie natrafić na otwarte drzwi. Przeszła do drugiego pomieszczenia, przedtem zajmowanego przez pozostałych Kozaków, teraz pustego, gdyż wszyscy, łącznie z Anisią byli przy koniach. Tu odgłosy burzy były słyszalne wyraźniej. Emma zatrzymała się przy drzwiach, oparła o futrynę i stała bez ruchu. Ta statyczność postawy sprawiła, że Prokop, który wpadł do izby po dodatkową nasmołowaną pochodnię, potrzebną mu do poszukiwania rozbiegłych się po lesie koni nawet jej nie zauważył. Wybiegł, trzaskając drzwiami, które wszak nie zamknęły się, tylko odbiły, stając otworem. Zaraz też wiatr zaczął sobie używać w izbie, szarpiąc nimi i rozrzucając wokół suszące się na oparciach ławy ścierki.
Emma w swoim przerażeniu dążyła, jak każde dzikie zwierzątko, do ucieczki, wszystko jedno gdzie, byle dalej. Teraz też instynkt podpowiedział jej drogę i powoli podeszła do otwartych drzwi. Na widok kolejnej błyskawicy i odgłos silnego grzmotu gdzieś w pobliżu nie zdołała już zapanować nad emocjami i rzuciła się do wyjścia. Cudem tylko nie spadając ze schodów runęła w las. Biegła przed siebie bez żadnego rozeznania, byle dalej od tego piekła. Wiatr rozwiewał jej włosy, deszcz siekł po twarzy kroplami wody, jak również sypiącymi się z drzew igiełkami, w kontakcie ze skórą twarzy wywołującymi dotkliwe pieczenie. Zasłaniała więc twarz dłońmi, starając się zostawić tylko tyle miejsca bez ochrony, aby mogła cokolwiek zobaczyć. Bose stopy, ranione o konary i zeschłe gałęzie bolały. Deszcz, wiatr i zawierucha ograniczały jednak widoczność w dużym stopniu i Emma co raz wpadała na nagle pojawiający się przed nią pień drzewa, albo w kłujące boleśnie krzaki. Nie była jednak w stanie uciec przed burzą. Otaczała ją ona ze wszystkich stron, ogarniała jej zmoknięte już całkiem ciało, usztywniając przemarznięte mięśnie i zalewając deszczem piekące oczy.
Kiedy zatrzymała się chwilę zobaczyła, że ze wszystkich stron otaczają ją takie same pnie drzew, nie była w stanie nawet rozpoznać, skąd przybiegła, gdyby jakimś racjonalnym przebłyskiem świadomości zapragnęła wrócić do domu. Ogarnęło ją przerażenie, że oto zgubiła się w lesie i teraz może się spodziewać już tylko wilków, albo łaskawego pioruna, który zwalając jakieś drzewo litościwie zakończy jej cierpienie. Przez moment miała ochotę zatrzymać się, usiąść i zostać tak w którymkolwiek przypadkowo wybranym miejscu.
Strach jednak nie pozwolił jej na to i pchnął Emmę w dalszą beznadziejną ucieczkę cudownym zrządzeniem losu po trasie nie oddalającej się lecz szczęśliwie, choć zupełnie przypadkowo okrążającej zbawczą polanę. Biegła i wydawało jej się, że słyszy rżenie koni i nawoływania ludzi, nie potrafiła sobie jednak uzmysłowić, z której dobiegają strony. Było ciemno. Mrok nocnego lasu rozświetlały tylko błyskawice. Emmie chwilami wydawało się, że widzi błyski pochodni, nie była w stanie zastanowić się jednak nad tym, bo grzmoty pchały ją do biegu, potęgując jej przerażenie.
Nagle poprzez kolejny grzmot dobiegł ją przeraźliwy skowyt i rozpaczliwe, śmiertelne rżenie konia, dobiegające z niedużej odległości. Nie próbowała nawet uświadamiać sobie przyczyny tych odgłosów. Kiedy skierowała się w stronę, gdzie widziała pochodnie okazało się to złudzeniem, bo po przebiegnięciu kilkudziesięciu kroków znów widziała tylko monotonną ciemność nocy.
W którejś chwili pewnie w jakimś ostatecznym odruchu samozachowawczym stanęła, zdecydowana opanować się i uspokoić choć trochę. Zaczęła głęboko oddychać, dostarczając mózgowi tak potrzebnego mu do racjonalnego myślenia tlenu. I właśnie w takim momencie zatrzymania, praktycznie całkowitego bezruchu posłyszała dobiegające z niedaleka warczenie: bliskie, głuche, groźne. Jakby podwójne nawet. Rozejrzała się przestraszona. W świetle kolejnej błyskawicy ujrzała stojące w oddaleniu kilkunastu kroków od niej dwa wilki z obnażonymi kłami i rozchylonymi pyskami, na których zdążyła dostrzec jeszcze czerwone ślady, zapewne krwi.
Stała bez ruchu nie śmiejąc uczynić najmniejszego gestu. Jej bezruch pewnie uratował jej życie, bo wilki przyzwyczajone do uciekającej ofiary teraz, gdy zabrakło tego zwykłego elementu polowania wydawały się zdezorientowane i stały przed nią warcząc na siebie wzajemnie. Ustalały zapewne do kogo należy zdobycz. Nie mogąc prawdopodobnie dojść w tej kwestii do porozumienia rzuciły się na siebie. Walczyły zajadle i nie na żarty. Straszne szczęki kłapały w powietrzu i nie tylko, bo w trakcie przeraźliwego warkotu dawał się słyszeć od czasu do czasu skowyt bólu.
Emma ostatkiem sił zatrzymała się na miejscu. Czuła nieodpartą chęć rzucić się do ucieczki i jak najszybciej oddalić stąd, jednak bała się – i pewnie słusznie – że wilki pogodzone wtedy wizją utraty zdobyczy ruszą za nią w pogoń a wtedy już nie będzie miała nad nimi przewagi w postaci zaskoczenia, tylko rzucą się na nią i rozszarpią zadając śmierć długą i w męczarniach.
Stała więc nadal nieruchomo, spoglądając tylko po otaczających ją drzewach, czy nie ma gdzieś nisko wyrastających gałęzi, po których mogłaby się wspiąć. Była boso, co, mimo, iż przyczyniło się do licznych ran na stopach sprzyjało planowanej wspinaczce. Najbliższe jednak nadające się do tego drzewo znajdowało się za wilkami. Emma zaczęła więc nieznacznie przesuwać się, chcąc obejść bokiem, o ile zdąży, walczące zwierzęta.
Nie zdążyła. Po zaciętej walce jeden z wilków zrezygnował, przynajmniej pozornie i wycofał się za najbliższe drzewa. Pozostały na placu boju sam ze swoją ofiarą osobnik zbliżał się do niej warcząc groźnie. Emma oceniała jakie ma szanse dobiec do drzewa i wspiąć się nań: żadnych – stwierdziła i po kolejnym głośnym uderzeniu pioruna nie panując już nad strachem rzuciła się do ucieczki. Posłyszała za sobą najpierw charkot wydobywający się z gardła, pewnie ucieszonego polowaniem i nadzieją na łatwą zdobycz zwierzęcia, potem zaś dziki, przeraźliwy skowyt, którego przyczyny nie umiała odgadnąć. Biegła, ale ogarniało ją coraz większe zdumienie, bo przecież wilk już dawno powinien ją dopaść.
Zatrzymała się i odwróciła. Zwierzę leżało kilkanaście kroków za nią z szyją przeszytą strzałą. Stała jeszcze zdezorientowana znękanym umysłem próbując pojąć całe zdarzenie, gdy nagle ujrzała pędzącego w jej stronę drugiego zwierzaka, który teraz, po wyeliminowaniu konkurencji pewnie rościł sobie prawo do utraconej zdobyczy. Pewna już, że wilk zaraz dojdzie celu patrzyła, a błyskawice wciąż atakując niebo przychodziły jej w tym z pomocą, jak zwierzę, jakby unoszone jakąś niewidzialną siłą zostaje wyrzucone do góry i pada prawie pod jej nogami przeszyte strzałą. Z uczuciem ulgi zaczęła rozglądać się wokoło.
Nie trwało długo, jak ujrzała wychodzącą zza pnia drzewa męską postać z łukiem w opuszczonej wzdłuż ciała ręce. Oczy nie rozpoznawały, ale świadomość dokonała identyfikacji na moment przed tym, jak poczuła na sobie dotyk delikatnych, stęsknionych dłoni a na szyi czuły pocałunek i żarliwe tchnienie oddechu wraz ze słowami:
- Sława Bohu! Jesteś! Żywa! Cała! Moja najdroższa! – Emma słuchała chciwie, choć nie rozumiała, nie pojmowała uzasadnienia dla tych słów, tak niespotykanych i zaskakujących u Ezry, mężowskiego, lojalnego sługi, którego wszak tak się zawsze obawiała i przed którym tak sobie obiecywała mieć się na baczności.
Teraz tkwiła w jego ramionach, usiłując sama sobie uzmysłowić swoje uczucia. Burza? Jaka burza? Wilki? A gdzież one? Maksym? Daleko, Nie była nawet pewna, czy taki kiedykolwiek istniał. Wszystkie jej strachy i potworności w ramionach Ezry zniknęły, albo zmniejszyły się do niewiarygodnie skromnych rozmiarów.
- Ja… ja… - Jąkała się, próbując wyjaśnić swojemu wybawicielowi obecność w lesie – Uciekłam, bo bałam się burzy…
Emma wtuliła się w Kozaka całą siłą swojego strachu, swojej tęsknoty do tej miłości, która oto stała tuż za progiem jej świadomości. Szczęśliwa i wyzbyta trosk czuła, jak mężczyzna bierze ją na ręce i niesie przez las, zręcznie omijając drzewa i leśne wykroty w stronę, skąd już coraz wyraźniej słyszała odgłosy rżenia koni i pokrzykiwanie Kozaków.
Jak w systemie naczyń połączonych zmiana w jakimś szczególe jednego elementu pociągnęła za sobą nieuchronnie zmianę całego układu. Czy z korzyścią dla wszystkich elementów tego układu , to już każdy miał potem ocenić, bo w trakcie tego procesu innego wyjścia nie było, jak tylko poddać się biegowi wydarzeń.
Próbowała się przed nią ukrywać, gdzie się dało: pod łóżkiem, w szafie, w jakimkolwiek głębszym kącie, oddalonym od świata, gdzie nie dochodziłby ją widok błyskawic i dźwięk burzowych grzmotów.
Nie próbował kłaść się obok niej, choć łóżko było szerokie, bo nie mieściło mu się w głowie, by mógł pofolgować swoim zmysłom.
Wszędzie dochodziło ją szuranie, skrzypienie, stukanie, wycie.
Wiatr rozwiewał jej włosy, deszcz siekł po twarzy kroplami wody, jak również sypiącymi się z iglastych drzew igiełkami, w kontakcie ze skórą twarzy wywołującymi dotkliwe pieczenie.
Ogarnięta przerażeniem, że oto zgubiła się w lesie i teraz może się spodziewać już tylko wilków, albo łaskawego pioruna, który zwalając jakieś drzewo litościwie zakończy jej cierpienie, przez moment miała ochotę zatrzymać się, usiąść i zostać tak w którymkolwiek przypadkowo wybranym miejscu.
Nagle poprzez kolejny grzmot dobiegł ją przeraźliwy skowyt i rozpaczliwe, śmiertelne rżenie konia, dobiegające z niedużej chyba odległości.
Emma zaczęła więc nieznacznie przesuwać się, chcąc obejść, o ile zdąży, walczące zwierzęta bokiem.
!SZYK ZDANIA!
Lepiej jest: Emma zaczęła się więc nieznacznie przesuwać, chcąc obejść bokiem, o ile zdąży, walczące zwierzęta.
To na tyle. Na koniec powiem żeby błędy cię nie zniechęcały. Nie bierz ich do siebie, ale staraj się ich nie popełniać. W trakcie pisania nie widzi się takich rzeczy i to jest całkiem normalna rzecz. To gdzieś umyka. Tak samo, gdy czytasz swoją pracę w celu skontrolowania. Nigdy nie wyłapiesz wszystkiego. Zawsze coś się wymyka. Sam mam z tym duże problemy. Wiele błędów zauważam dopiero, gdy ktoś mi je wskaże.
Pozdrowienia
Mroku drogi, chciałam powiedzieć, że bardzo Ci jestem wdzięczna za ocenę. Twoje uwagi to dla mnie światełko w mroku. Jestem jak najbardziej otwarta na krytykę, bo widzę, obserwując różne fora, jak pięknie ludzie potrafią pisać i jak bardzo mi do tego daleko. Ze swoimi tekstami jestem jednak mocno związana emocjonalnie i nie potrafię zaprzestać pisania. Dlatego wszelkie uwagi są dla mnie pomocą nie do przecenienia. Zaraz zabieram się za poprawki. Bardzo, ale to bardzo dziękuję i pozdrawiam serdecznie.
Nie ma sprawy. Skoro mogę komuś pomóc, a nic mnie to nie kosztuje to czemu nie? Zawsze powtarzam sobie, że jestem tyle wart ile pomogę drugiemu człowiekowi. Owszem ludzie potrafią pięknie pisać i nie ktoś tam tylko wszyscy co piszą. Uważam, że pisanie jest taką dziedziną gdzie nie ma lepszych i gorszych, są tylko kręcący nosem wydawcy, którzy zawsze patrzą na pieniądz. Każda osoba, która pisze jest na swój sposób unikatowa. Chyba, że pisuje takie bzdury, że nazwanie jej pisarzem byłoby niegodne. Uważam, że każda historia w którą się wkłada serce i czas jest godna opublikowania. Każda, która ma w sobie coś ważnego. Coś do przekazania, jakiś wydźwięk. Nie ma co patrzeć na to jak inni piszą i myśleć "on czy ona jest lepszy/lepsza ode mnie." Każdy ma swój unikatowy styl.
Czekam na dalszy ciąg przygód Emmy, jeśli waćpani nie ma nic przeciwko temu.
Z radością wielką ( a to z powodu zainteresowania, którym Mrok obdarzyl mój tekst) pozwalam sobie wstawić następny fragment. Mam nadzieję, że nie za długi.
W końcu znaleźli się na polanie. Kozacy z radością powitali dowódcę niosącego na rękach ukochaną. Zorientowali się już doskonale w rodzaju uczucia, jakim ich Ezra darzył tę kobietę i razem z nim cieszyli się jej odnalezieniem. Poczciwy Prokop nie powstrzymał się od komentarza:
- Jesteś, pani. Sława Bohu!
Ezra prędko zabrał Emmę do domu, bo oboje byli solidnie przemoczeni i zmarznięci. Kobieta poza tym z powodu ucieczki przez las miała mocno poranione stopy, ze strony których dolegliwości zaczęła odczuwać dopiero teraz.
W izbie niezastąpiona Anisia zaraz się nią zajęła. Umyła jej poranione, brudne stopy i posmarowawszy jakąś tłustą miksturą owinęła pieczołowicie podartym w paski kawałkiem czystego płótna. Potem, wygoniwszy Kozaka z izby przebrała przemoczoną Emmę w czystą, suchą koszulę, identyczną, jak poprzednia, uprzednio wycierając jej ciało szorstkim płótnem, rozgrzewając przy tym zmarznięte członki Emmy. Na koniec zapakowała ją do łóżka i dostarczyła jej nalewkę na miodzie, która miała kobietę rozgrzać od środka. Kiedy Anisia oddaliła się do sąsiedniej izby Ezra wszedł i ukląkł obok wezgłowia Emmy. Ujął jej dłonie i patrząc kobiecie prosto w oczy mówił, budząc jej ogromne zdziwienie:
- Emma, pani moja, jeszcze trzęsę się ze zdenerwowania, jak pomyślę, co mogłoby się stać, gdybym nie nadszedł na czas. To cud, że w ogóle ciebie znalazłem, ptaszyno moja kochana. Te dwa swołocze zaatakowały konia i ze złości za nimi szedłem, tylko dlatego na ciebie trafiłem. Kochana moja! Mój ty skarbie najdroższy! – mówiąc to całował dłonie zdumionej Emmy.
Burza szalała nadal i po każdym grzmocie kobieta mrużyła oczy, nie ulegając już jednak teraz, w obecności Ezry takim napadom paniki, jak przedtem. Poza tym jej uwaga odwrócona była od tego, co dzieje się za oknem przez te słowa niezwykłe, zupełnie niespodziewane, kierowane do niej przez Kozaka.
Mężczyzna przez chwilę przerwał swoją przemowę i oparł czoło na skraju łóżka. Tuż obok dłoni kobiety. Ta czułym delikatnym ruchem zanurzyła palce w czarnych włosach Kozaka i zaczęła głaskać go po głowie. Ezra wsunął ramiona pod plecy Emmy i przysiadł na brzegu łóżka obok niej unosząc ją do pozycji siedzącej. Przytulał jej szczupłe, drobne ciało, gładząc delikatnymi palcami aksamitną skórę ramion, poprzez szorstki materiał koszuli głaskając jej plecy, nieśmiało dotykając jej pełnych, opiętych mocno koszulą ciepłych piersi .
Podtrzymując ręką głowę Emmy całował całą jej twarz: czoło, oczy, skronie, policzki, usta. Odważał się zejść niżej i całował gładką, ciepłą szyję, w międzyczasie szybko i nerwowo rozwiązując troczki jej koszuli na przodzie, by dostać się do tych cudownych krągłości, tak go podniecających. Kiedy w końcu uporał się z wiązaniami i wsunął dłonie pod koszulę przez ciało jego przeszło drżenie.
Pochylił się więc, kładąc Emmę na plecy, szczęśliwy, że nie stawia mu ona żadnego oporu. Wprawdzie, kiedy dotknął jej piersi ona też zadrżała i wydawało mu się, że chce powstrzymać jego rękę i jakby z obawą rozejrzała się wokół, ale mężczyzna spragniony już jej bardzo i podniecony wyszeptał jej tylko do ucha:
- Pani, pozwól mi, nie wzbraniaj, błagam cię, nie skrzywdzę cię, pragnę cię, chcę cię pieścić, dać rozkosz, nie bój się…
Po tych słowach kobieta zdawała się uspokajać, nie opierała się już i pozwoliła, by dłoń i usta Ezry błądziły po jej piersiach. Dawała nawet wyraz swojemu zadowoleniu z tego jęcząc cichutko.
Kiedy niesiony na fali wzrastającego podniecenia Ezra sięgnął dłonią niżej, pomiędzy jej uda Emma zdecydowanie się sprzeciwiła. Pochwyciła i przytrzymała jego rękę, patrząc na mężczyznę szeroko otwartymi, jakby ze strachu, oczami.
- Nie! – wyszeptała błagalnie
- Czemu, kochanie? – Ezra już ledwie utrzymywał na wodzy swoje pożądanie. Nagła bliskość i dostępność ciała Emmy zaszumiała mu w głowie.
- Nie chcę! Boję się! Nie, już nie będę! Nie rób tego, błagam!...- powtarzała.
Te słowa napełniły Kozaka zdumieniem. Nie przestając czułymi dłońmi pieścić ciała ukochanej pytał, gotowy wyjaśnić tę zagadkę za wszelką cenę. Widział przy tym, że kobieta rzuca wkoło siebie spłoszone spojrzenia:
- Boisz się? Czego, kochana? Wszak tu nikogo nie ma, tylko my! Ty i ja. Nie ukrzywdzę cię, kochana moja, nie bój się, nic złego nie zrobiłaś, jesteś cudowna, taka podniecona, pozwól mi, proszę, będzie ci przyjemnie, przysięgam, nie skrzywdzę cię!
- Tak? – Emma rozszerzyła ze zdziwienia oczy i pytała tonem małego dziecka:
- Nie będzie bolało?
- Nie, skarbie, to nie boli, to przyjemne, nie bój się, doprowadzę cię do rozkoszy, przyrzekam ci!
- I nie będziesz się gniewał?
- Gniewał?! – Ezra był w rozpaczy. Nie znając przyczyny przerażenia kobiety błądził po omacku, nie wiedząc, co mówić, a czego unikać. Czuł jednak instynktownie, że znajduje się już bliżej, niż dalej wyjaśnienia tej tajemniczej sprawy i nie mógł zrezygnować, choć atmosfera strachu była niemalże namacalna. Zakładając więc, że w sytuacji szczególnie dramatycznej wycofa się i będzie w stanie utulić przestraszoną Emmę kontynuował pieszczoty, zmierzając powoli do wiadomego końca.
- Nie, Emma, skarbie, już nikt nigdy nie będzie się na ciebie za nic gniewał.
- Nawet, jak będzie mi tak bardzo, strasznie przyjemnie?
- Nawet za to, a szczególnie za to. – odpowiedział, całując czule jej usta.
Myślał sobie przy tym: - Cóż za potwór pozostawił tej cudownej kobiecie takie okrutne skojarzenia, kto ją tak skrzywdził? Odpowiedź przyszła do niego sama. Przecież Emma bez poważnego powodu nie uciekała przed mężem przez bagna. Gdyby się go nie bała nie oddałaby się tak łatwo w ręce obcemu, choć normalnemu mężczyźnie.
Ezrę ogarnęła zgroza. I on takiemu potworowi służy! O mały włos oddałby tę ptaszynę z powrotem w jego ręce! Tylko wielkie uczucie, jakie do niej żywił powstrzymało go od tego. Jej zalane łzami oczy tam, na bagnach skłoniły go do myślenia, obudziły w jego sercu tę tęsknotę, którą nagle zapragnął zaspokoić.
- To będzie cudownie – szepnęła kobieta i z ufnością poddała się pieszczotom dłoni Ezry.
Rzeczywiście było cudownie. Dla obojga. Złączyli się w miłosnym akcie spokojnie i zgodnie, w tym samym rytmie, cierpliwie, bez pośpiechu, tak, jak niewiele miłujących się par potrafi to uczynić. Każdy jego ruch był tym, na który ona czekała i odwrotnie. Kiedy w końcu nastała ta największa rozkosz, w jednym czasie dla obojga, gdy czuli wzajemnie pulsowanie i drżenie swoich ciał, wtedy w uniesieniu niemal tracili oddech i nie byli już w stanie postrzegać niczego z otaczającego ich świata, ani burzy, ani wiatru, ani niczego poza sobą, swoimi ciałami i duszami zjednoczonymi w tym uczuciu, które spadło na nich zupełnie nagle i niespodziewanie. Po wszystkim już kiedy leżał obok Emmy, nachylił się Ezra nad jej twarzą i tuląc w ramionach szeptał, przeplatając słowa pocałunkami:
- Emma, kochanie, opowiedz mi o wszystkim, proszę cię bardzo. Nie bój się, opowiedz, zaufaj mi.
Na te słowa Emma rozpłakała się żałośnie.
- Nie mogę, panie, nie zmuszaj mnie, on mnie zabije! – przez łzy mówiła, dysząc ciężko – Mówił, że zabije, jak komuś powiem! Wiem, że to zrobi, niejedną tak już zabił, kobiety we dworze opowiadały. Nie mogę! Nie powiem! Błagam, nie pytaj! Gdyby Maksym wiedział, że tu z tobą, panie byłam, że to robiliśmy to też by mnie zabił. Ezra, panie, nie pytaj! – tuliła się do Kozaka mocząc jego koszulę i muskularną pierś. W końcu wsunęła swoją małą dłoń pod koszulę Ezry i zaczęła przesuwać rękę po umięśnionej, owłosionej piersi, chcąc pieszczotami odwrócić jego uwagę od dochodzenia prawdy. Mężczyzna z ochotą podjął te pieszczoty, wzajemnie kierując swoje pod jej adresem i doprowadzając ją do rozkoszy, jakiej jeszcze nie zaznała. Może stało się tak dlatego, że tym razem była już rozluźniona, nie spętana przez strach i straszne fobie. Z chęcią rozłożyła przed nim nogi i głośnym jękiem zadowolenia powitała moment, kiedy się w niej zanurzył. Kochał ją namiętnie i dość ostro doprowadzając do stanu euforii i ekstazy niemal, aż siłą powstrzymywała jęk rozkoszy. Widział jej wpatrzone w siebie szeroko otwarte oczy z wyrazem zdumienia i słyszał szeptane cicho prośby, by nie przestawał, tylko robił tak jeszcze, jeszcze! Na końcu, kiedy już zadał jej ostatnie rozkoszne pchnięcie i leżał na jej drobnym ciele wczuwając się w cudowne pulsowanie jej wnętrza i drżenie ud, przytulonych do jego bioder, nachylił się nad nią i usłyszał szept:
- Nie wiedziałam, że tak można. Maksym nigdy nie pozwalał, żeby tak mi było. On lubił, jak mnie bolało. Nawet, jak inni mi to robili, to lubił, jak krzyczałam. Niektórzy nie pozwalali mu mnie bić.
Po tym wyznaniu Ezra miał wrażenie, że żelazna obręcz ścisnęła mu głowę. Chciał zerwać się i zaraz stąd popędzić do tego potwora, odpłacić mu za nią, za tą cudowną, namiętną delikatną kobietę. Powstrzymał się przed dokonaniem tego, gdy ujrzał pełne ufności oczy Emmy i poczuł, jak go przytula do siebie. Nawet, gdyby nie to Ezra i tak nie byłby w stanie się ruszyć. Ciało Emmy jeszcze trochę drżało a jej wnętrze zdawało się zaciśnięte mocno na jego członku i nie pozwalało mu się wysunąć. Popatrzył zdziwiony na kochankę, ale taktownie nie odezwał się słowem. Ona jednak dojrzała jego spojrzenie, wyczuła nastrój i uśmiechnęła się przepraszająco.
- Wybacz mi, przepraszam. Ja tak mam, jak mi tak bardzo dobrze, to zaraz przejdzie. Mówiłeś, że nie będziesz się gniewał…
- I nie będę, kochanie! Mój skarbie, to cudowne, wspaniałe! Jeszcze z żadną tak nie miałem, Emma, moja kochana! – Tulił i całował jej twarz i usta, jednocześnie głaszcząc uspokajająco udo i pośladek kobiety. Z biegiem czasu Emma rozluźniła się, przestała drżeć i Ezra delikatnie wysunął się z jej wnętrza, jednocześnie całując ją z zapałem i szepcąc słowa miłości. Utulił ją w ramionach i zasnęli tak za chwilę przygarnięci do siebie oboje zaskoczeni i szczęśliwi.
Rozdzial III. Nowe życie.
Rankiem obudziło ich krzątanie Anisii. W sąsiedniej izbie szykowała posiłek dla wszystkich gości. Po całym domu roznosił się zapach gotowanej kapusty i smażonej cebuli. Drażnił on zmysły i powodował wzmożone wydzielanie śliny i burczenie w brzuchu. Szczególnie zapach cebuli, która na tych terenach była zwykle spożywana w ogromnej ilości pod każdą postacią. Stąd pewnie brały się u tubylców piękne, zdrowe zęby. Ezra także zbudził się głodny. Otworzył oczy, spojrzał na obudzoną już, leżącą cichutko u jego boku Emmę i uśmiechnął się szeroko, głaskając po brzuchu:
- Anisia zapachów narobiła! A ja głodny jestem nie mniej, niż te wczorajsze wilki! – roześmiał się, po czym rzucił się na Emmę, zagarniając żartobliwie wargami skórę na jej szyi i ramionach:
- Mam tu swoją brankę, którą zaraz pożrę, jak ten wilk! – całował kobietę zachłannie i żarliwie, pragnąc szybko zaspokoić ogarniające go gwałtownie poranne pożądanie. Dłonie jego błądziły pod przykryciem po całym ciele Emmy, czyniąc ją także chętną do pieszczot i zbliżenia. Jakoż wkrótce kochali się już żarliwie i ostro, po kozacku, ku wielkiej radości kobiety, nie przywykłej do takiego beztroskiego przebudzenia. Leżała potem obok Kozaka, dysząc ciężko, przytulona przez niego do piersi i całowana delikatnie a namiętnie.
- Panie – zapytała w pewnej chwili cichutko – co ze mną teraz będzie?
- Kochana moja, nie mów tak do mnie. Ja prosty Kozak jestem, jakiż tam ze mnie pan?! To ty, słońce moje, panią i królową dla mnie jesteś, radością mojego życia. I na zawsze tak zostanie. I nie będzie z tobą, kochana nic innego, jak to, że zawsze już ze mną będziesz, przy moim boku, w moim domu. Jeśli taka twoja wola okaże się, to uczynię cię swoją kobietą już do końca moich dni, nie oddam cię nikomu, ani Maksymowi, ani nikomu innemu.
- A jak on będzie się upominał?
- Nie będzie, bo jeszcze dzisiaj pojadę i objaśnię mu wszystko i wypowiem służbę.
- Nie jedź, Ezra do dworu! To niebezpieczne! Maksym mściwy i okrutny jest, boję się o ciebie!
- Nie bój się, kochana! Nie poważy się podnieść ręki na Kozaka .Prokopa i swoich ze sobą wezmę. No, już, ptaszku mój maleńki, nie frasuj się – głaskał kobietę po włosach, widząc jej zasmuconą minę. Emma z radością w sercu słuchała słów mężczyzny. Choć taki dziki, silny i gwałtowny umiał znaleźć dla niej same najczulsze, najdelikatniejsze słowa, tak, że czuła się naprawdę, jak królowa, miała wrażenie być dlań najważniejszą na świecie, najpiękniejszą ze wszystkich kobiet, najbardziej pożądaną miłośnicą. To było dla młodziutkiej Emmy zupełnie nowe przeżycie.
Miała już doświadczenia z mężczyzną – z własnym mężem chociażby. O ile jednak Maksym Kuryłowicz w okresie ich narzeczeństwa starał się bardzo przypodobać o ponad piętnaście lat młodszej przyszłej żonie, przemawiając do niej słodko, obsypując różnymi cennymi i mniej cennymi podarkami, zjednując sobie jej rodziców, obiecując złote góry przy swoim boku, o tyle później jego zachowanie zmieniło się radykalnie. Nie było już mowy o romantycznej, subtelnej czułości, pięknych słowach szeptanych namiętnie do ucha, znaczących, ulotnych uściskach dłoni, kwiatach, gestach szacunku i oddania. Nie było nawet normalnych w niedawno zawartym małżeństwie chciwych zbliżeń, od których Emma nie oczekiwała nawet szczególnego romantyzmu, a tylko rutynowej, bezpiecznej normalności i częstości przez młodą, zmysłową kobietę bardzo upragnionej. Tego też nie było. Było za to piekło wynaturzonego zboczenia okrutnego sadysty, nie umiejącego inaczej zaspokoić swoich popędów, jak tylko kosztem bólu i cierpienia partnerki. Im większy był ból i rozpacz Emmy, tym większa rozkosz Maksyma. Znękana kobieta nawet sama przed sobą nie chciała przywoływać do pamięci tych strasznych chwil, w których dowiedziała się, w jaki sposób jej pan i władca ma zamiar spełniać swoje małżeńskie obowiązki. Myślała długo o mężu, jak o panu i władcy, bo bez jego wiedzy i aprobaty nie wolno Emmie było niczego. Nie mogła pochwalić ani zganić niczego według własnego uznania. Musiała być jak dobrze wytresowany piesek. I jeszcze to najgorsze – łoże! Tu dochodziło do paradoksu .Maksym zaspokajał swoje pożądanie w sadystyczny, brutalny sposób. W krótkim czasie Emma przekonała się, że mąż nie jest zdolny do odbycia normalnego z nią stosunku, jeśli wcześniej nie pobudzi się do odpowiedniego stanu zadając jej ból- fizyczny, lub psychiczny, przeważnie strach. Przerażenie w jej oczach i krzyki a szczególnie spazmatyczny płacz podniecały go najbardziej. Jego wyjątkowa podłość i okrucieństwo znajdowały wyraz w tym, że nawet, gdy doznawał już swego spełnienia nie mógł się pogodzić z myślą, że żona odczuwa rozkosz. Nie miała więc nieszczęsna Emma prawa do żadnego szczytowania, do jakichkolwiek zachowań mających pozór choćby odczuwania rozkoszy. Maksym Kuryłowicz bił wtedy bez litości. Na myśl o czekającej ją nocy z mężem nieraz miała ochotę otworzyć sobie żyły. I to nie tylko dlatego. Myśli te jednak były tak przykre, że Emma leżąc u boku Kozaka jak najszybciej je zarzuciła, nie chcąc powracać do tego piekła, w którym żyła tak długo. Nie chciała też, żeby pod wpływem wzruszenia wydobyło się z jej ust jakiekolwiek, najmarniejsze nawet wyznanie o tym do Ezry. Bała się zemsty Maksyma, który niejeden raz przestrzegał żonę przez ujawnieniem jej z nim przeżyć. Okrucieństwo i zboczenie Fedoruka było wprawdzie już tajemnicą publiczną. Wiedział o tym pop, wiedział sędzia w Połtawie i komisarz policji co nieco o tym słyszał przy okazji prowadzenia pewnego śledztwa. Otóż z rzeki, przepływającej w pobliżu wsi wyłowiono kiedyś, kilka lat temu ciało młodej służącej, okrutnie okaleczone w sposób wskazujący na działanie sadysty. Wyglądało na to, że dziewczyna musiała umierać w męczarniach. Już wtedy chodziły pogłoski, że pan we dworze może być w jakiś dziwny sposób powiązany z tą sprawą, jednak pieniądze Maksyma Kuryłowicza uciszyły i uspokoiły sumienia i poczucie sprawiedliwości..
Emma poznała tę historię z ukradkowych opowiadań kobiet we dworze i były one dla niej nieustannie przestrogą, by wszystko, co ją spotkało u boku czcigodnego Maksyma Kuryłowicza trzymać w tajemnicy. Milczała więc wiedząc, że w konszachty z jej mężem zamieszani są także ludzie z górnych elit, których słowa zawsze przyjmowane są bez zastrzeżeń. Cóż z tego, że są oni tak samo , a może nawet bardziej zboczeni i okrutni od Maksyma. Któż by jej w to uwierzył?! Czasami sama Emma nie mogła uwierzyć w to, czego była naocznym świadkiem. Mało, nie tylko świadkiem, ale także uczestnikiem, bezwolną ofiarą wyuzdania tych otoczonych szacunkiem ogółu notabli, którzy przyjmowani w trakcie przyjęć w domu jej męża oddawali się razem z nim swoim zboczonym praktykom. Właśnie takie przyjęcie szykowało się tej niedzieli, kiedy przerażona Emma zdecydowała się na ucieczkę. Uciekła, bo nie godziła się kolejny raz być oddawaną po kolei wszystkim tym „gościom”, którzy w trakcie spółkowania z nią na oczach pozostałych także podniecali się zadawanym jej wówczas przez Maksyma bólem. Jeśli któryś z wrażliwszych nie pozwalał na katowanie kobiety w tym czasie, gdy się z nią zabawiał, wtedy stawał się niemile widziany w towarzystwie, co wiązało się ze spadkiem jego notowań na arenie połtawskiej społeczności.
To była cała prawda, straszna prawda, którą tak bardzo bała się zdradzić Ezrze.
Liczyła się z tym, że oburzony kochanek, rzuci Maksymowi w twarz tę prawdę, o której okrutnik na pewno będzie wiedział, skąd pochodzi. Nie było więc rady. Macki Fedoruka sięgały daleko i nie było dla pokrzywdzonej kobiety innego wyjścia, jak tylko milczeć. Bez względu na wszystko.
Milczała więc i nie dawała się namówić Kozakowi na żadne więcej zwierzenia. Ezra miał świadomość wprawdzie, że w końcu w taki, czy inny sposób prawdy się dowie, jednak chciał już tego dnia odwiedzić Fedoruka, wypowiedzieć mu służbę i uwolnić się od tego strasznego uczucia niesmaku i wstrętu, jakie ogarniało go na myśl o tym potworze. Mimo, iż szczegółów nie znał, to jednak bardzo trafnie się ich domyślał, łącząc w świadomości fragmenty zasłyszanych opowiadań i domysłów. Mając obok siebie efekt działań zboczeńca zaczynał pojmować ogrom jego potworności i na myśl o tym pięści same mu się zaciskały. Planował w drodze do dworu porozmawiać jeszcze z wiernym przyjacielem Prokopem, którego racjonalne i opanowane podejście do większości problemów już nieraz służyły mu nieocenioną pomocą.
Gnany niecierpliwością i gniewem, który zagnieździł mu się gdzieś pod skórą i nie dawał spokojnie żyć Ezra wstał , ubrał się z żalem myśląc o rozstaniu z kochanką, choćby chwilowym i wyszedł do drugiej izby, w której towarzysze już jedli poranny posiłek – sutą potrawę, składającą się z kapusty, mięsa, mnóstwa cebuli i ostrych, ulubionych przez Kozaków przypraw. Do tego był grubo pokrojony, pachnący chleb i horiłka, jak mówiła o niej Anisia, mocna wódka, samogon, pędzona przez nią w komorze już od lat, ceniona przez wszystkich gości, idąca do głowy lepiej, niż francuskie koniaki, pijane przez państwo we dworze.
Po śniadaniu suto zakropionym alkoholem temperamenty podgrzały się i, pozostawiając Emmę pod opieką energicznej Anisii Ezra rzucił komendę:
- Na koń! – po czym wszyscy Kozacy zabierając ze sobą swoją broń - noże i nieodłączne szaszki stanęli w ordynku przed dowódcą. Oddał on komendę nad nimi Prokopowi i ruszył przodem, przygotowując się w myślach na spotkanie z Fedorukiem. Ktoś patrzący na Ezrę z boku mógłby zdziwić się jego marsową miną, zaciskanymi co rusz pięściami i szczękami. Wierny przyjaciel – Prokop też to widział, nie śmiał jednak nawet zaczynać na ten temat żadnej rozmowy. Ezra sam się do niego zwrócił:
- Prokop, a pódźże no tu, ku mnie! – Kozak podjechał w pobliże dowódcy. Znajdowali się w dość sporym oddaleniu od pozostałych i mogli spokojnie rozmawiać.
- Coż tam, przyjacielu – zaczął ostrożnie Prokop – cóż cię dręczy?
- Oj, dręczy, bracie, dręczy, żyć nie daje!
- Toż widzę, sokole! Przez nią cię dręczy? Toć widzę, że ona ci przychylna. I tak zdało mi się, że zeszliście się tej nocy, wybacz mi szczerość, przyjacielu.
- Nic to, Prokop. To prawda, co mówisz. I nie o jej przychylność tu chodzi, ale o moją, o naszą przyszłość teraz idzie, bo ja innego rozwiązania teraz nie widzę, jak umowę z Fedorukiem zerwać.
- Umowę z Fedorukiem? A czemuż to? Do tych pór pokazywało się, że nie najgorszy to pan i dobrze płacił.- Prokop był zupełnie zdezorientowany, słuchał jednak spokojnie, co dalej.
- Dobrze płacił, to prawda, ale czy dobry on, to zaraz za chwilę osąd dasz, jak ci o nim opowiem. I powiesz mi, czy uczciwy człowiek może mieć jaką bądź przyczynę, by się z tym łotrem zadawać.
Po tym wstępie Ezra dosadnie, po męsku i szczerze opowiedział przyjacielowi wszystko co wiedział o Fedoruku i czego się domyślał, starając się w trakcie opowiadania chronić w miarę możliwości cześć i dobre imię ukochanej. Wiedział, że musi być dosadny czasami po to, by przyjaciel mógł pojąć ogrom problemu i wyrazić mu swoją obiektywną opinię.
Prokop po poznaniu prawdy długo nie potrafił sprecyzować w umyśle żadnej opinii. Nie potrafił nawet sklecić żadnego sensownego zdania. Zaciskał tylko szczęki i dłonie na łęku siodła i patrzył na swego dowódcę zdawałoby się nierozumiejącymi oczami. Długo po ukończeniu opowieści milczał, zastanawiając się nad odpowiedzią. Zgadzał się oczywiście w zupełności z nastawieniem Ezry, chodziło mu tylko o to, jak sprawę rozegrać, żeby łotr od razu poniósł jakąkolwiek karę, choćby w postaci strachu. Znał też dobrze Fedoruka i jego mściwość, obmyślał więc odpowiednie środki bezpieczeństwa dla Ezry, bo nie wątpił, że to właśnie on weźmie na siebie rozmowę z Maksymem Kuryłowiczem.
Ezra spokojnie czekał na opinię przyjaciela. Ten, jakby zasadność zamiaru Ezry była oczywista i nie podlegająca żadnym wątpliwościom skupił się już tylko na omawianiu szczegółów całego przedsięwzięcia.
- No, musim tak zrobić, co by odciąć Fedoruka od jego pachołków. Najzgrabniej by to było w jego komnacie, bo przy gabinecie jacyś mogą się kręcić, a nie wiem, czy zdążym go tak od razu uciszyć.
Ezra pokiwał głową, wiedząc z doświadczenia, że z Prokopa strateg był zawołany i z góry zamierzał zaakceptować jego propozycje. Powziąwszy więc pewne ustalenia odnośnie planów przeprowadzenia spotkania z Maksymem wtajemniczyli z grubsza w swoje zamiary pozostałych towarzyszy. Powodów decyzji przed resztą podwładnych Ezra nie ujawniał. Nie musiał, bowiem rygor i bezwarunkowa lojalność to były w tej społeczności jedne z podstawowych zasad, decydujących o jej sile i skuteczności wszelakiego działania.
Południe już było, kiedy zjawili się u dworu. Uwiązali konie przy stajni w gospodarskiej części obejścia. Nie podejmując z nikim żadnych rozmów udali się wszyscy, za Ezrą i Prokopem do tej części rozległego domostwa, gdzie izbę swoją miał gospodarz i gdzie właśnie spodziewali się go o tej porze zastać. Maksym Kuryłowicz Fedoruk w porze południowej zwykł był wypoczywać przed obiadem po porannym obchodzie swoich włości. Teraz też był w pomieszczeniu, do którego zdążali. Powiadomił Kozaków o tym pachołek Maksyma - Witalij, pełniący rolę jego osobistego służącego. Miał zamiar zawiadomić swego pana o przybyciu Kozaków, Prokop jednak zdecydowanym poleceniem odesłał go spod drzwi i zakazał wchodzić do komnaty Maksyma. Witalij, niepewny bał się gniewu pryncypała, jeszcze bardziej jednak bał się Kozaków i z pokorną miną, w takiejże samej pozie udał się do pomieszczeń kuchennych nie starając się nawet domyślać przyczyn osobliwego polecenia Prokopa.
Ezra wraz z Prokopem, nie pukając weszli do izby, gdzie przebywał pan tych włości. Pozostali Kozacy zostali pod drzwiami zdecydowani bronić dostępu do pomieszczenia każdemu. Wiedzieli, że nikt z domowników nie zaryzykuje sprzeciwu. W komnacie Fedoruk leżał na łóżku z zamkniętymi oczami. Pewien, że to Witalij zakłócił mu spokój nie patrząc ryknął ze złością:
- A cóż to?! Zakazałem tu wchodzić i przeszkadzać! Witalij, won stąd!
Prokop pozostał przy drzwiach, natomiast Ezra powoli zbliżył się do łoża. Dłoń trzymał na rękojeści swojej szaszki. Odezwał się spokojnym głosem:
- Witalij pewnie by posłuchał, ale to nie on, tylko ja.
Na dźwięk jego głosu gospodarz zerwał się z łóżka i stanął przed Kozakiem. Spojrzał na niego i mróz przeszedł mu po plecach. Z czarnych, płonących gniewem oczu Ezry wyczytał, że ten już wie.
Burza szalała nadal i po każdym grzmocie mrużyła ona oczy, nie ulegając już jednak teraz, w obecności Ezry takim napadom paniki, jak przedtem.
Ezra już ledwie utrzymywał na wodze swoje pożądanie.
Literówka. Na wodzy, a nie na wodze.
To tyle. Oby tak dalej.
Bardzo dziękuję za ocenę mojego tekstu i cieszę się, że przebiegiem fabuły spełniam oczekiwanie czytelnika. Bardzo nie chciałabym, żeby wyszło z tego zwykłe romansidło, dlatego próbuję przemycić do tekstu troszkę psychologii i przygody, jak również obyczaju rodem z początku XX wieku.Mam nadzieję, że nie minę się ze swoimi zamierzeniami.
Wskazane błędy poprawiłam.
Dzięki wielkie. Pozdrawiam.
Co do mojej oceny: Nie jest ona ważna, ani tym bardziej fachowa. Jestem tylko wrocławskim licealistą i pisze po prostu co mi się nasuwa. Nie czytam książek obyczajowych, tylko horrory i fantasy, więc nie znam się na gatunku, który Ty reprezentujesz. Mam na myśli to, że nie warto sugerować się tylko moją oceną. Dobrze by było gdybyś poddała swój tekst ocenie innych osób (poza forum), nie jednej nie pięciu tylko więcej. Mam tu na myśli oczywiście zaufane grono przyjaciół, rodziny, kogoś kto czyta dużo obyczajowych, wgłębia się w historię. Jeżeli to zrobiłaś to super. Dobrą oceną dla tekstu będzie ocena potencjalnego wydawcy. Ja dziś spotkałem się z odmową i to dla mnie sygnał, że mój tekst jest kiepski. A nawet bardzo. Uważam, że Twój tekst jest dobry, dynamiczny, coś się dzieje. Tu ucieczka, Emma spotyka Ezre, ten pojawiający się stopniowo wątek miłosny. To się bardzo dobrze czyta. To mi się podoba i pamiętaj, że mówi to osoba, który obyczajowych nie czyta. W przyszłości warto byłoby spróbować u wydawnictw.
Pozdrowienia
Piszesz, że jesteś licealistą. Twoje wypowiedzi natomiast są już zupełnie dorosłe. Uwagi bardzo trafne więc pewnie wiek Twój wcale nie przeszkadza. Masz rację oczywiście, że tekst muszę poddać ocenie szerszego ogólu.Na Twoim zdaniu jednak wciąż niezmiennie mi zależy, bo wszystkie Twoje uwagi jak dotąd były uzasadnione.
Pomijając już zresztą wszystko, to skoro Tobie, nie lubującemu się w obyczajówkach mój tekst się podoba to pewnie świadczy na plus dla tego tekstu, prawda? Tak sobie marzę...
Pewnie, że na plus. A o wydaniu książki marzy chyba każdy pisarz. Tak sadzę i nie widzę w tym nic złego. Skoro Tobie wciąż zależy na mojej opinii to w porządku. Mogę dalej czytać i zgłaszać swoje skromne poprawki. Nie gwarantuję, że zawsze będę robił to w takim tempie jak teraz, ale postaram się.