ďťż
Strona Główna Kobieta, mężczyzna, przyjacieleSukcesja (by Chiyo)Multiselect zaliczony z Jarka testami :)TANI WYPOCZYNEK NA CYPRZE OD KWIETNIA 160 EURO ZA 9 DNIZnalezione w necie.TWO i TS 10 grudnia 2011 Legionowo18.12.2011 SŁUPSK!! TWO i TSFPrzeniesienie PapierĂłw do innego miasta.DNA-kwas dezoksyrybonukleinowyPytanie o cholesterol
 

Kobieta, mężczyzna, przyjaciele

W sumie od poprzedniego opisu nie zmieniło się chyba aż tak wiele - a przynajmniej nie wydaje mi się. Nadal mieszkam w Anglii, nadal kocham Bollywood, taniec, historię, "The Tudors", mangę i anime, nadal piszę, chociaż może nie aż tak często jak drzewiej...

A teraz? Na nowo odkryłam swoją miłość do tańców irlandzkich (ha!, wreszcie mam okazję się ich uczyć!). Zdobyłam także nową miłość w postaci burleski amerykańskiej i neo-burleski, na których to terenach stąpam coraz pewniej. W PF-ie nie jestem już tylko członkiem, ale także redaktorką i korektą czasopisma, co zdecydowanie jest wspaniałym doświadczeniem. A prywatnie jestem już studentką (tak, rubryka "skąd" wcale nie odnosi się do miejsca zamieszkania - chyba że mówimy o miejscu zamieszkania na czas semestrów), chociaż coraz bardziej mnie kusi, żeby te studia wreszcie skończyć i zacząć dorosłe życie, mieć własne mieszkanko albo domek tylko dla siebie. Liczę po cichu na pracę tłumacza, bo marzy mi się tłumaczenie polskiej fantastyki na rynek angielski. Coś z tego nawet ma maleńką szansę się udać, ale nadal czekam na ostateczne wieści i potwierdzenia, zatem staram się zbytnio nie nastawiać, bo jeszcze się, nie daj Bóg, zawiodę. A gdyby to nie wyszło, to mogę tłumaczyć cokolwiek, bylebym mogła za to spokojnie żyć do tak zwanego pierwszego. ;)

I co by tu jeszcze o mnie powiedzieć? Nie wiem, mam wrażenie, że pewnie i tak niektórych zanudziłam. Moje życie nadal nie wydaje mi się nadto ekscytujące, chociaż odkąd rozpoczęłam studia zdecydowanie nabrało na barwach i odcieniach. Tak czy siak, oto ja. Pytajcie śmiało (o wszystko i o nic), bo nie gryzę ani nie warczę. :)

PS
Ach, no i tak - to w avatarze to ja. ^^ dnia Pią 21:43, 13 Kwi 2012, w całości zmieniany 1 raz


Tańce irlandzkie! Jak tylko słyszałam, że w Krakowie jest organizowane otwarte ceili (ceilidh? czy jak to się pisze...), mykałam potańczyć. Strasznie podoba mi się muzyka i niby to proste, ale jakże urokliwe układy.
Tańczysz w miękkich butach czy może już w stepie?

Zastanawia mnie trochę Twoja ruchliwość, jeśli chodzi o pomieszkiwanie w różnych krajach. Byłaś w Japonii, prawda? I mieszkasz w Anglii. Jak wpływa na Ciebie długi pobyt poza Polską, jak sądzisz? Bo przecież wciąż bardziej Ci chyba bliska Polska jako ojczyzna niż Wyspy? [Pfrr, nie potrafię chyba ułożyć tego pytania poprawnie. W każdym razie pytam jako osoba całe życie mieszkająca w jednym mieście i choć zainteresowana różnymi kulturami, nie na tyle odważna, by gdzieś wyjechać na dłużej. Jak się czujesz z byciem, ja wiem, obcą? Czy też - dzięki zdolnościom językowym - nie czujesz się wcale nie na miejscu?]

Kibicuję Twym tłumaczowym zapędom :) [będzie miał kto nas w przyszłości tłumaczyć, haha!
Mam obie pary butów, ale na chwilę obecną w miękkich idzie mi lepiej. Ale pracuję i ćwiczę nad twardymi też, moim marzeniem jest to opanować. :)

Bo ja wiem, czy jestem taka ruchliwa? Ta Japonia wyszła wyłącznie dlatego, że taki był wymóg studiów - część programu, który trzeba zrealizować i nie ma dyskusji. A przynajmniej chciałabym być bardziej ruchliwa, niż jestem. ;)
Ale cóż... Sprawa trudna do wyjaśnienia. Kiedy mieszkasz w jakimś miejscu prawie sześć lat, kiedy najbliższa rodzina jest z Tobą i nie masz tej bariery językowej, aby znaleźć nowych przyjaciół (chociaż akurat w Anglii Polaków jest powalająco wielu, jedni lepsi, drudzy gorsi, jak to ludzie), to człowiek nawet nie zauważa, kiedy się przyzwyczaja. Na pewno fakt, że musiałam w Anglii chodzić do szkoły oraz to, że mam dziadków w Niemczech, więc od dziecka byłam oswojona z pewnymi subtelnymi różnicami kulturowymi, sporo pomógł. I, prawdę mówiąc, nie garnę się do powrotu do Polski, ani w najbliższej, ani w dalszej przyszłości. Mnie przebywanie w Polsce na dłuższą metę męczy. Tydzień, dwa maks, jeśli jestem ciągle zajęta spotykaniem znajomych czy rodziny, ale cokolwiek dłużej, a zżera mnie tęsknota i chcę do domu, czyli do swojego pochmurnego Bradford. Brakuje mi tego, że wystarczy wyjść i przejść kilkadziesiąt metrów, abym miała wszystkie kuchnie świata w zasięgu ręki (nie wiem, jak to jest w innych miastach, ale w Poznaniu dostać indyjskie czy tajskie curry równa się wyjściu do całkiem eleganckiej restauracji, nie dzwonieniu do budki po dostawę do domu za dychę maks). Brakuje mi tego dziwnego spokoju, że chociaż nie jest cudownie, to jednak ludzie idą dalej i nadal mówią "It's ok" zamiast narzekać. Brakuje mi tego, że stojąc w sklepie przed działem z mrożonkami, starsze panie podchodzą do mnie i z dobrego serca udzielają dobre rady w stylu "Nie kupuj tej ryby, złotko, jest bardzo niedobra. Kup tę droższą, smakuje o wiele lepiej". Brakuje mi samej choćby świadomości, że cokolwiek by się nie działo, to mam możliwości, mam jakieś sposobności, gdybym chciała, mogłabym cisnąć wszystkim w diabły i powiedzieć, że mam już Anglii dość, kupić za grosze bilet gdziekolwiek i na cokolwiek, bez martwienia się, że zwydatkuję się na bilet i nie będę mieć ani grosza na rozpoczęcie na nowo w tym nowym miejscu (mój chłopak tak zrobił - co prawda wrócił, ale sam fakt, że w pół roku od podjęcia decyzji miał już dość odłożone na lot i zaczątek życia w Kanadzie to przykład tego, co mam na myśli). To naprawdę trudno wyjaśnić i znam parę osób, które pomimo podobnych tłumaczeń nie potrafią zrozumieć, jak mogę nie chcieć wracać do Polski, no ale każdy jest inny, każdemu odpowiadają inne rzeczy (jeden, na przykład, nie rozumie, bo sam nigdy nie próbował mieszkać gdzie indziej, a drugi odwrotnie - nie rozumie właśnie dlatego, że próbował). Wydaje mi się, że Anglia jest po prostu miejscem dla mnie i nie wyobrażam sobie, że miałabym mieszkać w Polsce. Wiadomo, wpadam raz na jakiś czas (ostatnio i tak rzadziej i na krócej niż kiedyś, ale jednak), nie zamierzam się odcinać od korzeni, w końcu mam w Polsce rodzinę i przyjaciół, pewne rzeczy dalej się robi "po polsku" (większe i mniejsze święta czy wydarzenia życiowe typu ślub) - ale nie potrafiłabym już w Polsce żyć, zadomowić się. Nie mówię "nigdy", bo kto wie, gdzie mnie wyniesie (chociaż dobrze mi w Anglii, nie jest definitywnie postanowione, że tu pozostanę do końca życia), ale na dziś podejrzewam, że gdyby mi się przydarzyło powrócić do Polski na stałe, to czułabym się jak na zesłaniu i żyła w niezadowoleniu i zdenerwowaniu, pewnie przy okazji denerwując także innych dookoła. I tak jak Polacy w Anglii proszą rodziny o paczki albo zwożą sobie z Polski różne rzeczy, których im brakuje, tak ja bym pewnie robiła to samo w drugą stronę. :P
Mam nadzieję, że nie zamotałam zbytnio z tym tłumaczeniem. ^.^
Dzięki za wylewną i dokładną odpowiedź :)


Konkretne pytania zdecydowanie sprzyjają dokładnym i wylewnym odpowiedziom. :) Szczerze nie cierpię, kiedy ktoś zadaje to jakże popularne, a jednocześnie boleśnie ogólnikowe pytanie pt. "Jak jest w Anglii?". Nie da się na nie odpowiedzieć. Albo inaczej: być może i da, jednak w moim odczuciu będzie to taka odpowiedź, jak odpowiedzenie "Wszystkiego" na pytanie "Jakich gatunków muzyki słuchasz?" - niby odpowiedź, zgaduję że szczera, ale tak naprawdę nie mówi pytającemu zbyt wiele.
Szczerze? Zazdroszcze. Oxford, dziewczyno!, weź mnie stąd zabierz. Nie dziwie Ci się, że nie chcesz wracać, dałabym sobie rękę uciąć, że gdybym pojechała do Anglii chodziaż na dwa tygodnie, ba!, nawet na tydzień to już by musieliby mnie z powrotem siłą ściągać. No i pewnie masz o wiele bardziej barwne życie studenckie niż ja. A czego Ci najbardziej zazdroszcze? Jako studentka filologii angielskiej - akcentu!, który zapewne masz nieziemski ;)
Mam akcent z Yorkshire, więc jeśli oglądasz/obejrzałaś chociaż jeden odcinek "Gry o tron" z napisami, to mówię mniej więcej tak, jak Ned czy Robb Stark albo Jon Snow. ;)

A Oksford ma swoje zalety i wady. Te pierwsze kocham, z tymi drugimi nauczyłam się żyć. I nie zamieniłabym uniwerku za żadne skarby i to nawet nie dlatego "że Oksford" - ale dlatego, że tu nie ma tego czczego gadania w stylu "jesteś student, masz całe stypendium przepić, żyć o chlebie, wodzie i wiecznych imprezach, live hard die hard" ani nic takiego. Owszem, są tacy ludzie, którzy nie przepuszczą okazji do imprezy, ale jeśli ktoś jest z natury cichszy, nie lubi chodzenia do klubów albo w ogóle ma inne poglądy na to, jak spędzić swój czas na studiach, to znajdzie sposób i szerokie grono, które go zaakceptuje. Chyba właśnie to jest w Oksfordzie najlepsze: szeroki wachlarz stereotypów, gdzie każdy znajdzie swoje miejsce i może być sobą. :)

A jak kiedyś Ci się uda do Anglii wpaść i na dodatek będziesz w okolicach Oksfordu, Londynu albo Manchesteru (wszystko jest możliwe), to daj znak. :)
Napewno dam znać, bo się tam na sto procent pojawie. Nie oglądałam, więc nie mogę stwierdzić, ale chyba obejrze, ahhh. Szkoda, że nie ma takiej uczelni w Polsce, ale domyślałam się, że tylko nasz kraj jest na tyle zacofany (mimo że go kocham), żeby ludzie szli albo w tym jednym kierunku, a jak nie to stają się marginesem społeczeństwa. Mam takie pytanie: łatwo się tam odnajdujesz? No i czy są z Tobą jacyś rodacy? No i przedewszystkim jak Ty tam trafiasz na zajęcia?! I jakie były Twoje odczucia w związku z trafieniem do tak prestiżowej szkoły?
"Łatwo się tam odnajdujesz", tam w sensie Oksfordu?

Polaków jest w Oksfordzie dużo, nawet mają własne stowarzyszenie, ale nie uczęszczam. Nie czuję potrzeby przebywania z Polakami, tym bardziej że większość z nich w Oksfordzie się tylko uczy, a mieszkają w Polsce. Paru znajomych mam, dwie Polki są na moim kierunku, z czego jedna na moim roku, więc siłą rzeczy się nawiązuje znajomości. Ale jak mam po raz enty słuchać tych samych dyskusji i tych samych narzekań, to stwierdzam, że są ciekawsze możliwości spędzania wolnego czasu, gdzie być może nadarzy się okazja porozmawiania z osobami z kultur, których nie znam. Polacy, jakkolwiek pełni zalet, potrafią być irytujący, zwłaszcza dla kogoś takiego jak ja, kto przez te prawie sześć lat życia w Anglii, że tak powiem, znacznie się uspokoił. ;)

Ale wybacz, tego pytania o trafianiu na zajęcia nie rozumiem - o co Ci konkretnie chodzi? ^^"""

Szczerze? Te najzupełniej pierwsze wrażenia były żadne. Przyszedł list, że jeśli dostanę wyznaczone oceny z egzaminów odpowiadających polskiej maturze, to się dostanę i na początku byłam kompletnie niewzruszona. Miałam wtedy kilkutygodniową fazę, w której się bardzo poważnie zastanawiałam, czy tę ofertę przyjąć (bo rzecz działa tak, że można wysłać tylko 5 aplikacji na dowolne uczelnie i/lub dowolne kierunki, ale kiedy przyjdą oferty [warunkowa lub bezwarunkowa, tj. wymagania pewnych ocen albo dostanie miejsca na danym kierunku z miejsca], można wybrać tylko dwie, z których jedna jest tzw. "first choice" a druga ubezpieczeniem), bo strasznie wtedy chciałam pójść do Londynu albo Sheffield. Ta faza mi minęła raczej szybko, a gdy już przyszło do wyników egzaminów i się okazało, że się dostanę na Oksford z nawiązką, to moja reakcja była czysto praktyczna: "uff, bo tam już mam wszystko załatwione". A że zaraz następnego dnia po owych wynikach leciałam do Polski na Zlot, to tym bardziej było mi to na rękę. Jakoś nigdy nie podchodziłam do tego na zasadzie "O Jezu, bo to najlepszy uniwersytet w Anglii i jeden z najlepszych na świecie" - raczej traktowałam (i nadal traktuję) to jako uniwerek jakich na świecie pełno, gdzie trzeba się uczyć i zdawać jakieś egzaminy, gdzie jest pełno ludzi i coś się zawsze dzieje. I niemal każdy, kogo tu poznałam, ma takie samo podejście. Co więcej, większość z moich znajomych, ze mną włącznie, nie powiedziałaby, jakoby to miejsce na Oksfordzie zostało im przyznane słusznie i się dziwimy ludziom, którzy nas przyjęli. Serio! ^^
No czy zajęcia masz w jednym budynku? (bo to jest kompleks budynków, prawda? - a może tylko mi się wydawało...) ;)
Kompleks budynków, tak college'ów jak i budynków najróżniejszych działów. Moje zajęcia w większości są w jednym budynku, na wydziale orientalistyki, czasem zdarzy się wykład w instytucie sinologii (bo podobno tylko tam są sale dość duże, aby pomieścić dwie grupy japonistów i jedną grupę sinologów), a raz w tygodniu mam tzw. tutorial w moim college'u. Jak się już obezna z kilkoma punktami orientacyjnymi, to odnaleźć się wcale nie jest tak trudno (gorzej z dotarcie, bo tabuny turystów są gorzej niż denerwujące, ale to osobna kwestia). Zresztą, jeśli po dwóch latach miałabym problem z dojściem do miejsc, w które chodzę dzień w dzień, to coś byłoby bardzo nie halo, prawda? ;)

A Oksford ma swoje zalety i wady. Te pierwsze kocham, z tymi drugimi nauczyłam się żyć. I nie zamieniłabym uniwerku za żadne skarby i to nawet nie dlatego "że Oksford" - ale dlatego, że tu nie ma tego czczego gadania w stylu "jesteś student, masz całe stypendium przepić, żyć o chlebie, wodzie i wiecznych imprezach, live hard die hard" ani nic takiego. Owszem, są tacy ludzie, którzy nie przepuszczą okazji do imprezy, ale jeśli ktoś jest z natury cichszy, nie lubi chodzenia do klubów albo w ogóle ma inne poglądy na to, jak spędzić swój czas na studiach, to znajdzie sposób i szerokie grono, które go zaakceptuje. Chyba właśnie to jest w Oksfordzie najlepsze: szeroki wachlarz stereotypów, gdzie każdy znajdzie swoje miejsce i może być sobą. :)

Moja uczelnia jest po drugiej stronie spektrum, jeśli chodzi live hard die hard podejście do życia! Czasami muszę wsiadać w pociąg i uciekać do domu na weekend, żeby załapać trochę snu! Przydałby się uniwersytet złotego środka, ale moim znajomym nie można wbić żadnego sensu do głowy.
Nie ukrywam, też bym czasem chętnie wsiadła w pociąg i zrobiła sobie weekend w domu, żeby naładować akumulatory. Ale parę rzeczy mnie powstrzymuje. Po pierwsze: krótkie semestry. Jeśli nie potrafię wytrzymać ośmiu tygodni bez bycia w domu, to musi być naprawdę źle. Po drugie: ceny i czas przejazdu. Prawie 5 godzin w jedną stronę (z przesiadkami licząc) - w tym czasie mogłabym robić mnóstwo innych rzeczy, zamiast siedzieć na tyłku w pociągu, a i siedzenie na tyłku mnie nic nie kosztuje. A po trzecie, jakkolwiek źle by nie było, jakkolwiek nie musiałabym tyrać i się męczyć, jednak lubię siedzieć w Oksfordzie, gdzie mam o wiele więcej możliwości zajęcia sobie czasu niż u siebie w Bradford.
TWARDA JESTEŚ.
Ja muszę jeździć co trzy-cztery tygodnie. Inaczej umrę. Serio. Ja nie potrafię się sobą zająć! W pierwszym semestrze nie było mnie dłużej i wylądowałam w szpitalu z wrzodami żołądka XP
Imprezy lubię parę razy na tydzień, a potem wysiadam, ale z racji, ze moi lokatorzy imprezują 24/7 nie da się tych imprez ominąć. A gotować nie potrafię, wychodzę z założenia, ze braki kalorii nadrobię cidrem. Zawsze sobie obiecuje, ze następnym razem zacznę żyć PORZĄDNIE i nigdy mi się nie udaje! I znowu wracam do domu na resztkach sil i rodzina karmi mnie awokado i sałatka aż dochodzę do siebie!
Ciągle ze mnie duże dziecko.
Poza tym, ja jadę tylko półtorej godziny ^.^
To nie, ja tego nie mam. Moje współlokatorki nie imprezują 24/7 (chociaż raz na tydzień czy dwa mam w domu zespół, który spędza weekend na graniu i brudzeniu domu), a i gotowanie idzie mi niezgorzej i lubię gotować. Mnie, tak naprawdę, to już się marzy te studia skończyć, zacząć jakąś pracę i mieć własne gniazdko, które mogłabym sama urządzić, a potem tam rządzić po swojemu. Niezależność pełną gębą, tak naprawdę.
Może gdyby moja podróż do domu zajmowała dwie godziny góra, to bywałabym w domu częściej. Ale trzy godziny to dałabym radę samochodem (którego ani nie mam, ani nie potrafię prowadzić :P), jeśli uda mi się uniknąć korków na autostradach. Zresztą, jak już mówiłam, jeśli nie dałabym rady wytrzymać ośmiu tygodni, to musiałoby się wręcz walić, palić i jeszcze potworna zaraza i trzęsienia ziemi na dodatek. Ale też na samym początku studiów wyszłam z założenia, że jeśli nie skorzystam z tej szansy, aby chociaż w pewnym stopniu się usamodzielnić, to jak niby miałabym przeżyć w wielkim świecie w stu procentach na własną rękę? Ja to lubię i mi takie wyzwanie odpowiadało (dalej odpowiada), ale nie każdemu musi i to ani mnie oceniać, ani innym. :)

Chyba właśnie to jest w Oksfordzie najlepsze: szeroki wachlarz stereotypów, gdzie każdy znajdzie swoje miejsce i może być sobą. :)
Ojej, tak mówisz, aż zazdroszczę! Obawiam się trochę, jak się dogadam z ludźmi na studiach. :/

Piszesz teraz coś poza Sukcesją?
Nie bój się, na pewno się odnajdziesz. Ja się potwornie bałam, co to będzie, jak na te studia pójdę, że pewnie zostanę sama jak palec i wszystko będzie do kitu, delikatnie rzecz ujmując. Ale jeszcze nie poznałam osoby, której podobne obawy się spełniły, a znam całą garść odludków równych mnie. Odnajdziesz się. :)

Aktywnie? Li i wyłącznie nudne wypracowanka po japońsku. -.- Nie mam za bardzo czasu, aby aktywnie pisać w ogóle, przynajmniej nie w tej chwili, gdyż egzaminy ślęczą nade mną bardzo ciężką chmurą i czuję wyrzuty sumienia, ilekroć zasiadam do pisania. Nieaktywnie (jeśli tak można w ogóle pisać :P) to też raczej nie, bo nie mam w zwyczaju pisać kilka rzeczy naraz. Chcę wpierw skończyć "Sukcesję", a za inne rzeczy (które, nie daj się zwieść, planuję, a jakże) zabrać się potem. Ale chyba jednak więcej myśli poświęcam temu, że jak już "Sukcesję" skończę, to się zabiorę za jej tłumaczenie. Mam kilkoro przyjaciół, którzy polskiego nie znają, a bardzo chcieliby przeczytać, co takiego piszę. Chociaż akurat tłumaczenie pisania nie wyklucza. :)