Kobieta, mÄĹźczyzna, przyjaciele
Witam.Oto opowiadanie, które wysłałam na konkurs, ale niestety nic z tego nie wyniknęło
Może komuś się spodoba.
Wyszła na zewnątrz. Było już po siedemnastej, i Maria właśnie skończyła pracę. Otworzyła ciężkie, dwuskrzydłowe drzwi, po czym wypadła na mokry asfalt. Siąpiło od rana. Później deszcz zmienił się w ulewę, tak więc do tej pory świat zdążył stać się srebrną, migotliwą kurtyną, za którą rysowały się tylko niewyraźnie kontury miasta. Przechodzień bardziej wyczuwał, niż dostrzegał jego obecność.
Zmierzch powoli opanowywał splot ulic, do których była przyzwyczajona. Szklące się tramwaje huczały znajomo, taszcząc do domów tłum zmęczony, lecz nasycony kolejnym minionym dniem. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek stanie się jedną z nich, czy będzie należała do tego miejsca tak jak oni, którzy tworzyli jego zwartą tkankę, krew pulsującą w jego żyłach. Byli teraz rozwożeni do swoich poszczególnych prywatności, gdzie po całodziennym marszu zrzucą swe maski i podejmą na nowo zwyczajne życie.
Maria poczuła chłodny podmuch wiatru i przytrzymała pod brodą kusy kołnierz trenczowego płaszcza. Raz po raz ogarniało ją wrażenie, że ona sama nie ma się gdzie podziać. Pracowała tutaj od roku, wynajmując skromne mieszkanko na przedmieściach. Mimo że udało jej się wyprowadzić z rodzinnego domu, czuła, jakby w jakimś sensie ciągle tam mieszkała. Co dzień po południu, wracając z pracy, prześlizgiwała się w niewyjaśniony sposób przez palce miasta, którego istota pozostawała zamknięta i schowana przed nią, zaklęta w stukot kopyt koni ciągnących dorożki. Gdzieś, pomyślała, na pewno istniało tajemne przejście, po wejściu do którego człowiek stawał się pełnoprawnym mieszkańcem. Może chodziło o jakiś niewinnie wyglądający właz do kanału lub piwnicę w którejś ze starych kamienic.
Zresztą czyż warto było tym się przejmować? W końcu od zawsze egzystowała tylko na przedmieściach życia, wśród drobnego i przez innych ledwo zauważalnego – co jednak nie czyniło go mniej dokuczliwym - mrowia niepowodzeń.
„Nieważne. Trzeba iść na przystanek” – powiedziała samej sobie, atakując wysuniętym do przodu parasolem nieprzyjazną pogodę wokół siebie. Kiedy tylko przekroczyła próg biura, uderzyły w nią szalejące po ulicach żywioły. Twarzą natrafiła na zimną ścianę deszczu. Mimo że w pierwszej chwili cofnęła się ze znużeniem i wstrętem, zaraz potem przyjęła z wdzięcznością nowe osiadające na policzkach krople. Pozwoliła im się rozgościć i zmyć zmęczenie spowodowane kilkugodzinnym tkwieniem za biurkiem. W jej głowie zarysował się niewyraźnie głos szefa i tego, co mówił na porannym zebraniu. Przywołała jego gładką jak kamień głowę, w której usta tworzyły poruszającą się czarną dziurę. Gestykulując, omawiał nowy projekt. Parę osób będzie mogło się wybić, poszybują jak ptaki i może wylądują gdzieś wyżej. Maria wątpiła, że to mogłoby dotyczyć jej osoby, że gdzieś możliwe byłoby istnienie drabiny łączącej jej codzienne zmagania u podnóża góry z wysoko położonymi, bujnymi pastwiskami sukcesu. Nie była zresztą pewna, czy naprawdę chciałaby się na nie wspiąć.
Przemierzała pociemniałe ulice, klucząc wśród błyszczących tafli kałuż. Nie udawało jej się ich jednak do końca uniknąć; co i rusz któraś wciągała w swą pułapkę jej prawy lub lewy but. Deszcz szumiał gęstymi strugami, zamazując granice budynków, przez co kobiecie zdawało się, że nie poznaje od roku przemierzanej trasy. W zawieszonej w powietrzu deszczowej rosie rozpływały się światła ulicznych latarni, rozsyłających dookoła siebie złotą łunę, w której zamiast zaistnieć, przedmioty i ludzie jeszcze bardziej niknęli, nie oświetlani, lecz rozpraszani. Wiatr gnał mężczyzn i kobiety do ich własnych, ciepłych i przytulnych prostokątów okien. Wszyscy maszerowali pod kopułami parasoli, które o tej porze dnia zdawały się być bez wyjątku czarne. Poczuła się lepiej na przekór aurze. Na przestrzeni roku rozwinęło się w niej upodobanie do jesiennych wieczorów i siąpiącego mroku. W takich warunkach przechodzień przechodniowi stawał się równy. Mimo, że nie odzywali się do niej, wyczuwała między nimi a sobą pewną umowną, niewidzialną więź, która prawdopodobnie była tylko jej osobistym złudzeniem. Rozpuszczając się w zapadającej nocy oraz tnąc parasolami morze deszczu, mieszkańcy miasta okazywali się doskonale anonimowi: żadnych kumoszek rozmawiających przed wejściem do sklepu, żadnego ulicznego grajka zaznaczającego swą obecność, nadstawiając kapelusz. Słowem, miasto przestawało być tym samym miastem, co zawsze, i miłosiernie wchłaniało ścianą wody każdego, kto chciał zostać jego częścią. Maria obserwowała przemoczone plecy idących przed nią ludzi z towarzyszącym jej przekonaniem, że nic jej od nich nie oddziela. Mogłaby się stopić z ortalionową kurtką mijającej ją kobiety, po czym pojechałyby autobusem razem, aby pielęgnować domowe ognisko tamtej i ukołysać jej dzieci do snu.
Należało się spieszyć. Autobusy odjeżdżały szybko, zbyt szybko, ale takie były fakty, do których trzeba się było dostosować. Jeśli wystarczająco przyspieszy kroku, zdąży na następny. A jeśli nie, pozostanie na mokrym, zmierzchającym przystanku. Tylko czy później da radę ruszyć się z miejsca i podążyć do otwartych zapraszająco drzwi?
Sunęła po śliskim chodniku. Tak, była pewna, że niedaleko majaczył już znajomy znak, na którym widniały narysowane autobus i tramwaj; pod nim natomiast zbita grupka ludzi, rozmyta przez wszechobecny deszcz. Na ten widok, przeniknęło ją nieprzyjemne, lodowate w swej obcości uczucie, że podąża w złym kierunku. W panice zerknęła do góry i natrafiła oczami na oślepiający niebieski neon przyczepiony do jakiegoś banku. Nie, w porządku, to tutaj. Ogarnęła ją senność. Schylając głowę przy wchodzeniu pod wiatę przystanku i zatapiając się w zwarty rząd oczekujących, czuła, jakby dobiła do portu i mogła w końcu odpocząć. Zupełnie jakby stała w ciemnej szafie, otulona zewsząd kapiącymi płaszczami i parasolami. Było wilgotno, ale bezpiecznie. Obok nich co chwilę przejeżdżał klekoczący autobus lub tramwaj. Z deszczowej mgły wynurzały się kolejno żarzące się numery poszczególnych linii. Na żadną z nich jednak Maria nie oczekiwała. Miała niczym nie uzasadnione przeczucie, że jej autobus przyjedzie jako ostatni, że będzie patrzeć jak najpierw inni odtransportowani są do swych domów i mieszkań, a dopiero potem po nią samą doterkocze się jakaś zmęczona, ledwie sygnalizująca światłami maszyna.
Jej ciało przeszył zimny dreszcz. Czuła, że zaraz zacznie kichać. W dodatku po policzkach spływały jej krople, i nie umiała określić, czy to jeszcze deszcz, czy już łzy. Zresztą nie miało to większego znaczenia. „Mogłabym tutaj zasnąć” – pomyślała – „albo zmienić się w sopel lodu”. Ogarniające ją odrętwienie sprawiło, że patrzyła już tylko w jeden punkt przed sobą. Widziała kolejno nadjeżdżające pojazdy i coraz mniej zależało jej na tym, by rozpoznać wśród nich własny. Powoli sięgnęła do kieszeni po chusteczkę. Pod palcami wyczuła jej miękki materiał, gładki niczym deszcz, który nie przestawał padać.
I wtedy delikatne pociągnięcie za rękaw. I znowu. Tak lekkie, że zdało jej się, iż to wiatr. Ulewa znów przybrała na sile, a parasol oraz wiata autobusowa zaczęły tworzyć już tylko iluzoryczną ochronę. Po chwili niepostrzeżenie ręką wysunięta przez kogoś złapała za jej własną i pociągnęła w swoją stronę. „Czego ode mnie chcą?” – pomyślała Maria. – „Nie mam nawet przy sobie zegarka”. Odwrócono ją stanowczo, choć nie gwałtownie, w przeciwnym kierunku. Podmuch wiatru zaciął lodowatym deszczem w jej twarz. Od razu natrafiła na oczy. Było to o tyle niecodzienne, że nie spodziewała się od nikogo tak bezpośredniego kontaktu. Oczy jednak wydawały się już od dawna gotowe do wpatrzenia się w nią i tylko czekające, aż ona zechce je napotkać. Spośród rzęs oszronionych srebrem kropel wybałuszały swe szare wnętrzna, podobne zmrożonym śnieżnym płatkom. Były przy tym prawie przezroczyste, przez co przerażające, ale też na swój sposób niemo przekonujące o jakiejś racji.
Stała wbita w ziemię, zupełnie zdezorientowana. Przesunęła wzrok w dół i zobaczyła skraj czarnego, ociekającego wodą płaszcza. Krople zsuwały się z jego krańców, jakby zmuszone większą niż zazwyczaj siłą przyciągania, aby rozbić się ciężko o płytę chodnika. Dopiero po jakiejś minucie uświadomiła sobie, że jej dłoń nadal tkwi w Jego dłoni, białej i smukłej, jeszcze zimniejszej niż jej własna. Czuła się jak w potrzasku, zapędzona w róg przez wrogie jej miasto i ludzi. Przez głowę przemknęła jej myśl, że już nigdy nie dotrze do domu, nie zdejmie mokrego płaszcza i nie napije się gorącej herbaty z miodem, o której marzyła od rana. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę z tego, że może mieć do czynienia z czymś dużo poważniejszym, że być może to jakiś szaleniec, a ona stoi jak słup soli, właściwie nie protestując. Pozostali mogli już przecież do tej pory z łatwością pomyśleć, że oni skądś się znają. Jednak jej, o dziwo, bardziej przeszkadzały otaczający chłód i wiatr niż te obce, dotykające jej ręce.
- Myślę, że powinnaś ze mną pójść – usłyszała w tym momencie. Głos należał do tych oczu, był ich akustycznym wcieleniem. Drgnęła całą sobą: nagłe wprawienie w ruch cząsteczek powietrza pod wpływem głosu Nieznajomego było zaskoczeniem. Z sobie tylko znanego powodu myślała do tej pory, że ich kontakt odbędzie się bez słów. Bardzo powoli docierał do niej sens tego, co przed chwilą usłyszała. Nie rozumiała jednak nadal. A chciałaby.
- Ale ja…
- Możemy stąd pójść. Zgódź się.
Teraz odważyła się w końcu oderwać wzrok od Jego oczu i zobaczyć Go tak naprawdę. Na głowie miał czarny kapelusz z szerokim rondem. Ciekawa była, czy inni też to zauważyli. Chyba nie… Stali, zajęci każde swymi troskami i czekaniem. Nie mieli czasu na kapelusze, zwłaszcza ledwo widoczne za ścianą deszczu. Doznała dziwnego uczucia. Miała wrażenie, że nikt z ludzi stojących na przystanku nie zwróciłby uwagi, gdyby teraz zniknęła, podążając za Nim lśniącymi uliczkami, zasłonięta Jego płaszczem.
Wtem, w przeciągu sekundy, Jego ciemna głowa zbliżyła się do jej twarzy. Przyniosła ze sobą ciepły oddech, który omiótł ją w pół niedokończonej myśli. Nie było czasu, została przyłapana na wahaniu. Oczy domagały się, i należało ich posłuchać. Wsunęła rękę pod Jego ramię; tak szybko i zdecydowanie, że samą ją to zdziwiło. Materiał Jego płaszcza był nasiąknięty wodą, ale mimo to nie cofnęłaby już jej. Czuła, że klamka zapadła, cokolwiek to oznaczało. Jej los był bezpiecznie zakleszczony pod Jego ramieniem. Mężczyzna decydował w tej chwili za nią.
Deszczowa mgła omiatająca ich, kiedy przedzierali się przez jej opary, zdawała się dla Marii nabierać sensu – sensu, którego zalążek gdzieś w ukryciu kiełkował, odkąd wyszła z biura. Mimo ulewy wypełniającej przestrzenie między budynkami, w jej oczach powietrze przybierało coraz bardziej klarowny i jasny, choć zarazem mniej oczywisty niż dotychczas, kształt. Później zmuszeni byli rozdzielić się i iść jedno za drugim, co dało jej czas na rozmyślania. Szła przed siebie jak w transie, omamiona własnym położeniem. Przed sobą miała zarys sylwetki, na której osadzony był podniszczony (teraz to zauważyła), ciemny kapelusz, przypominający potarganego przez burzę czarnego bociana. W myślach próbowała dotknąć Jego ramienia, może telepatycznie sprawić, by odwrócił się w jej stronę, tak by mogła jeszcze raz spojrzeć Mu w oczy. Uświadomiła sobie, że nawet nie zna Jego twarzy. Naraz zdjął ją irracjonalny lęk, że oto idzie za czarną makietą, która z przodu jest jedynie wydrążoną pustką, a w której jest jej dane widzieć tylko tylną część. Mimo to jednak pozwoliła się dalej popychać przez ulewny wiatr; była niczym patyk znoszony przez nurt rwącej, ale też wszystkowiedzącej rzeki.
Znowu pociągnął ją za rękaw. Teraz skręcali w prawo. W potokach deszczu zdało jej się, że Mężczyzna przyspiesza kroku, wiedziony ku sobie tylko znanemu celowi. Hałas dmiących podmuchów trochę jakby zmalał, jako że uliczka, w którą właśnie weszli, należała do wąskich. Budynki stojące po przeciwległych jej stronach prawie stykały się dachami. W powstałym w ten sposób dziedzińcu deszcz stukotał bardziej rytmicznie, jakby zamknięty w bezpiecznym azylu odseparowanym od reszty miasta. Maria uniosła głowę i zobaczyła wznoszące się nad nią stare, zapadłe w sobie kamienice. Były szare i obdrapane przez czas, naznaczone śladami pocisków z czasów wojny. Teraz namoknięte pociemniały jeszcze bardziej, przybierając szarobury kolor. W uliczce panowała już niemal noc. Pośród tej nocy, jak gdyby zawieszone w niej, żarzyły się światełka okien przecinane raz po raz strugami deszczu. Czy jedno z nich należy do Niego? Tak bardzo by tego chciała, choć sama nie wiedziała, czemu jej na tym zależy.
Stanął przed klatką schodową w kamienicy po prawej stronie. Wtedy zrobił to po raz drugi: odwrócił twarz w jej stronę, zderzając swój wzrok z jej zdumionymi oczami. Jakby po wędrówce, którą odbyli, obudził się ze swego szarugowego odrętwienia. Powoli podniósł rękę, szeleszcząc zesztywniałym od wilgoci rękawem, i wskazał gdzieś do góry. W pierwszej chwili Maria nie podążyła nawet za nią oczyma. Istniało dla niej tylko to, w jaki sposób na nią patrzył, oraz, paradoksalnie, ciepło bijący od Jego przemoczonej, kostropatej postaci. Podniosła głowę. Miał na myśli okno znajdujące się na ostatnim piętrze. Paliło się nim światło. Spuściła wzrok i napotkała Jego porozumiewawcze spojrzenie. Pytał, czy była gotowa wejść do góry. Tak, była. Nawet jeśli do tej pory o tym nie wiedziała, pojęła to, wchodząc do pachnącej chłodem klatki schodowej, która spowita była niemal w całkowitych ciemnościach. Poddała się złudzeniu, że wpada do studni bez echa i bez dna, skąd nie będzie już możliwości wynurzenia się na powierzchnię. Jednak On od razu uchwycił jej dłoń. Napotkał jej palce pośród mroku, a potem wiódł ją za sobą po spirali stromych schodów, tak samo smutnych i zapomnianych jak cała kamienica. Nie wiedziała jak, ale udawało jej się nie potykać. Można było pomyśleć, że instynktownie znała kształt oraz wysokość stopni i poręczy. Za każdym razem, kiedy stawiała krok na schodku lub też opierała rękę na balustradzie, czuła jak jej ciało przeszywa zaostrzona strzała dawno zapominanych przeżyć, przenikliwa niczym noc panująca na zewnątrz. Było to uczucie, jakiego doznawała jako mała dziewczynka, wspinając się po drzewach i drapiąc do krwi kolana, brudząc się niemiłosiernie, czy zjeżdżając w dół rowerem z zawrotną szybkością. Te chropowate, obce powierzchnie na powrót przywracały jej tamto wrażenie przygody, Nieznanego czekającego tuż za rogiem.
Byli już prawie na samym szczycie, kiedy z mroku wyłoniły się Jego oczy. Pomału, jakby w zwolnionym tempie, podniósł do ust palec, który delikatnie oparł się na dolnej wardze, tworząc miękkie, różowe wgłębienie. Jakże się myliła – Jego tęczówki były jednak zielone, miały kolor i żyły jeszcze bardziej niż tam na przystanku. Dawał jej znak, aby zachowała ciszę, a jej nie obchodził powód. Wspięła się za nim na ostatnie piętro.
Przez jeden, szybki jak błyskawica moment, zdawało jej się, że znikł, rozpłynął się w powietrzu, zostawiając ją samą w ciemnościach. Ale nie, usłyszała chrobot klucza w zamku. Z mroku wychynęła dłoń i pociągnęła ją do rozświetlonego czworokąta drzwi, który właśnie ukazał się przed nimi, jakby wyrósł spod ziemi. Przestąpiła próg tego mieszkania pewnym krokiem, jakby robiła to już wiele razy. Wewnątrz panowało przytłumione światło, które przywodziło na myśl uregulowany tylko w połowie rachunek za prąd. Rozglądnęła się dookoła. Pierwszą rzeczą, jaka rzucała się w oczy, była mnogość przedmiotów. Zwłaszcza książek. Leżały nie tylko na półkach, lecz również na podłodze. Ich sterty wyglądały jak czuwające nad mieszkaniem kolumny strażników, pilnujące jego spokoju. Królowała też inna rzecz: obrazy. Nie chodziło jednak tylko o te wiszące na ścianach. Rozsiane po pomieszczeniach, do których kolejno wchodziła, stały drewniane sztalugi różnej wielkości. Niektóre z nich wsparte były o ściany, inne znów o siebie nawzajem, a jeszcze inne stały całkiem oddzielnie. Wyglądały wszystkie niczym stado wielkich brązowych ptaków, które właśnie zebrały się gęstą chmurą nad jakimś skromnym wodopojem, by ugasić swe pragnienie. Jej uwagę zwróciła też niespotykana ilość bibelotów. Jeśli dobrze się przypatrzyć, można było rozróżnić tu i ówdzie porcelanową baletnicę, miniaturowego kominiarza, konika o spływającej na grzbiet złotej grzywie czy też misternie zdobioną lilipucią karocę lub maleńki zegar z kukułką. Chciała zadać Mu jakieś rozstrzygające pytanie, ale czuła, że nie miałoby to sensu. Tutaj wszystko było potrzebne. To ona była gościem.
- Usiądź, zrobię herbaty – Jego głos wyrwał ją z zadumy. W zamkniętym pomieszczeniu brzmiał jeszcze donośniej. Wypełniał je, docierając w każdy kąt tak, że zarówno ona, jak i zgromadzone przedmioty, nie mogły się przed nim ukryć. Ujrzała teraz dokładniej Jego twarz. Była owalna, o regularnych rysach. Na policzkach widać było delikatny zarost, lecz nawet on nie był w stanie ukryć papierowej bladości. Przez głowę przebiegła jej myśl o chorobie, ale zaraz ją odtrąciła. Uświadomiła sobie, że zaczęła Go już postrzegać jako całość, którą tworzyły przemoczony płaszcza, bury kapelusz i umęczony przez wiatr parasol. Teraz jednak stopniowo pozbywał się tychże, i po chwili zobaczyła człowieka około 30-tki, o ciemnych, krótkich włosach, ubranego w zielony sweter, spod którego wystawał kołnierz białej koszuli, oraz w sztruksowe, brązowe spodnie. „Zupełnie jakby zrzucił upierzenie albo pancerz” – pomyślała Maria. Był teraz mężczyzną przemieszczającym się po własnym mieszkaniu, co nie powinno dziwić, a jednak dziwiło.
Stosując się do Jego polecenia, opadła na miękką, zamszową kanapę. Poczuła, jak jej plecy wtulają się w ciepłe oparcie, które ktoś jakby wcześniej ogrzał swoimi plecami, i jak wygodnie się na nim moszczą. Oto była w cudzym mieszkaniu i miała doskonały punkt obserwacyjny, z którego widziała je prawie całe, zupełnie jak najważniejszy członek rodziny, ten, który zazwyczaj siedzi u szczytu długiego stołu podczas zlotów familijnych. Znajdowali się obydwoje w niewielkiej, składającej z kilku ścian całości. Byli niczym schowani w małej łódce zawieszonej pośród odmętów nocy. To sprawiało, że Maria czuła, iż przebywa we własnej, choć przecież cudzej, przestrzeni, gdzieś w starym sercu miasta. Wyciągnęła dłoń i wzięła do ręki błyszczące, niebieskie puzderko stojące na półce tuż obok kanapy. Przez chwilę z ciekawością mu się przyglądała, po czym, domyślając się, że nie jest tylko zamkniętą gładką powierzchnią, wsunęła palce w szczelinę biegnącą przez środek i otworzyła wieczko. Trzymała przed sobą pozytywkę. Na pozłacanej podstawce znajdowały się dwie miniaturki postaci, para tancerzy: mężczyzna ubrany we frak, o włosach pokrytych brylantyną i skąpym wąsiku, trzymający pod rękę kobietę w liliowej sukni balowej, w której to sukni każda fałdka i koronka została odtworzona z zegarmistrzowską precyzją. Z boku urządzenia znajdowało się małe fioletowe pokrętło. Z wypiekami na twarzy Maria chwyciła je delikatnie opuszkami palców, tak, aby nie uszkodzić misternego mechanizmu, po czym przekręciła kilka razy. Czuła się jak dziecko testujące nową zabawkę. Pozytywka zaczęła się kręcić, wprawiając w ruch obydwie figurki. Tańcząca para wirowała w rytm muzyki wydobywającej się z wnętrza pudełeczka; muzyki wygrywanej jakby na szkle lub lodowej tafli. Postacie okręcały się na postumenciku, ciągle w tę samą stronę. Wyglądało to jednak tak, jakby mężczyzna rzeczywiście był prowadzącym; jedna jego ręka spoczywała na plecach partnerki, a druga ujmowała ją za drobną dłoń okrytą białą rękawiczką.
Cacko zostało stworzone tak subtelnie i sugestywnie, iż zdawało się, że suknia tancerki zacznie za chwilę falować się i marszczyć, a na czoło tancerza wystąpią mikroskopijne kropelki potu. Maria patrzyła jak zahipnotyzowana. Im dłużej wpatrywała się w wirującą parę, tym bardziej traciła poczucie miejsca i czasu; wyobraziła sobie bowiem salę balową, po której on i ona krążą, napędzani coraz szybszym oddechem muzyki. Zdawało jej się, że mechanizm kręci się coraz prędzej, zlewając kontury tych dwojga ze sobą i sprawiając, iż nie można było odróżnić ich od siebie.
- Zostaw to. Jest już herbata – Maria podskoczyła na dźwięk Jego głosu. Nie zauważyła, kiedy wszedł do pokoju. Ponownie wypełnił to miejsce swą obecnością, zupełnie, jakby nigdy z niego nie wychodził. Usiadł na krześle naprzeciw niej, stawiając tacę z filiżankami oraz cukiernicą na stoliku obok.
Siedział i patrzył na nią. Zdziwieniem przejęła ją myśl, że jeszcze niedawno szli obydwoje ulicą, smagani zimnym deszczem. Teraz natomiast mieli pić wspólnie gorącą herbatę w oblanym ciepłym światłem pokoju, pośród porcelanowych figurek.
- Chcę cię namalować – dźwięk wypadł z Jego ust i otarł się o nią jak kot. Straciła orientację. Poczuła, jakby On zbliżył się do niej o lata świetlne, mimo że trwał praktycznie w bezruchu. Jego głos zmienił swą barwę, brzmiał niczym osypujące się z gór kamienie. Sprawiło to, że zaczęła gwałtowniej oddychać. Czuła w powietrzu niebezpieczeństwo w jakiejś bliżej niesprecyzowanej postaci, ale niebezpieczeństwo, na które w swym życiu podświadomie czekała.
- Dlaczego?
- Bo jesteś piękna – powiedział tym samym ochrypłym głosem, który w jakiś sposób jej schlebiał, nawet bez uczynionego właśnie wyznania. W Jego oczach zobaczyła jednak coś jeszcze, czego nie był w stanie wyrazić w równie otwarty sposób, a co do czego zdawał się mieć nadzieję, że ona wykaże zrozumienie. Owszem, rozumiała: chciał wniknąć w istotę jej jestestwa, zanurzyć się w jej mentalnych trzewiach, kiedy to obydwoje pozostawali oddzieleni murami starych kamienic od reszty ludzi. Jakaś jej część wyraziła na to zgodę już podczas ich pierwszego kontaktu wzrokowego tam na ulicy.
Przypomniała sobie, co zobaczyła zaraz po wejściu do mieszkania. Miała wówczas nadzieję, że oczy jej nie oszukują, nie mamią. Bo pragnęła być tego częścią. Teraz wiedziała, że może sobie jeszcze raz pozwolić na potoczenie wzrokiem po ścianach. Porozumienie miedzy nimi zostało już osiągnięte, stała się dopuszczona do Jego świata. Jeśli przyjrzeć się dokładniej, z większości obrazów wyłaniały się postaci kobiet. Nagich kobiet; stojących, siedzących lub leżących. Każdy szczegół ich ciała został wiernie oddany, muśnięty jednak czymś, co wykraczało poza zwykłe skopiowanie rzeczywistości. Tym czymś była wizja, oddech artysty, naznaczenie dzieła jego własną cząstką, która pozostawała schowana gdzieś w rogach ramy, nie dając mimo tego o sobie zapomnieć.
Ujęła go za dłoń, dając swe nieme przyzwolenie. On ze swej strony lekko ją uścisnął i wstał z krzesła. Wiedziała, co ma robić. Jeszcze wczoraj nie wyobrażała sobie, aby mogła rozebrać się przed obcym mężczyzną. Ale wszystko zmieniło się w przeciągu ostatniej godziny. Tak, godziny, choć zdawało się, jakby minął cały dzień. To samo prawie zapomniane, niemal egzotyczne uczucie, którego zaznała wcześniej na klatce schodowej, przybrało na sile. Kiedy ściągałarajstopy, a później biustonosz i majtki, czuła ciepłe powietrzne omiatające jej ciało.
Wtem spod kanapy wystrzelił ciemny kształt, zakotłował się na dywanie, zakręcił wokół własnej osi, po czym wpadł na stojący nieopodal stolik. Spojrzała w fosforyzującą zieleń oczu czarnego kota, który wyprężywszy wpierw w łuk swój grzbiet, przeciągnął się i ziewnął, a następnie ułożył na miękkich, cichych łapkach. Było to tak nagłe i niespodziewane, zwłaszcza w tym odizolowanym miejscu i w sytuacji, w jakiej się znalazła, że Maria omal nie krzyknęła. Poczuła się teraz jeszcze bardziej osobliwie. Kocur wpatrywał się w nią, umościwszy się wygodnie na stoliku, jakby oczekiwał fascynującego wieczoru w operze albo zajmującej sztuki teatralnej; ona natomiast stała naga naprzeciw niego, widząc, jak taksował ją wzrokiem, o którym nie potrafiła jednak powiedzieć, czy wyrażał reprymendę czy też uwielbienie.
Po chwili odwróciła się w stronę kanapy. Zastanawiała się, jaką pozę przybrać. Czy On będzie wolał klasyczną, czy też nie. Po dłuższym namyśle powzięła decyzję. Usiadła powoli, tak, aby nie spłoszyć kocura. Nie chciała, by przypadkiem zerwał się z głośnym miauknięciem. To zburzyłoby ów delikatny stan równowagi, jaki udało jej się osiągnąć. Następnie oparła się plecami o gładką poduszkę ułożoną na oparciu. Zdało się jej, kiedy to coraz bardziej odchylała się do tyłu, że już nigdy jej nie dotknie, lecz spadnie po prostu w jakąś nieskończoną przepaść rozpościerającą się za kanapą. Sekundy rozciągały się w godziny, podczas których miała świadomość, że odkrywa się w coraz większym stopniu, kierując kolumny piersi ku obojętnemu sufitowi. Postanowiła, że jedną nogę ułoży na grzbiecie kanapy, a drugiej pozwoli leżeć swobodnie w dole. Pozycja ta wydawała jej się niezbyt prowokacyjna, widziała ją na wielu kobiecych aktach. Z drugiej jednak strony nie była banalna ani nudna, miała w sobie coś intrygującego.
Wtedy zobaczyła, jak On wchodzi do pokoju, taszcząc ze sobą sporej wielkości sztalugę oraz jakąś skrzynkę. Nie spojrzał na nią ani razu dopóki nie usadowił się na krześle i nie rozłożył całego swego ekwipunku. Po otwarciu skrzyneczki, w jej wnętrzu ukazał się zestaw pędzli, farb oraz paleta malarska.
Omiótł spojrzeniem całą jej bladą postać spoczywającą przed nim. We wzroku tym czuć było zarówno trzeźwą ocenę profesjonalisty, jak i zaangażowanie oraz czułość mężczyzny, który nie tylko jej nie skrzywdzi, ale też nie zawiedzie. Później straciła rachubę czasu, skoncentrowana na Jego ruchliwych oczach, które tylko na moment opuszczały jej osobę i zatapiały się w dziele ułożonym na sztalugach, by po chwili znowu powrócić, dodając otuchy. Wówczas ich kąciki marszczyły się w delikatnym uśmiechu, a wnętrze wypełniał ciepły, nawet figlarny blask.
Za każdym razem, kiedy pędzel wędrował po płótnie, jej ciało przeszywało radosne podniecenie. Choć zabarwione niezaprzeczalną zmysłowością chwili, u swych korzeni miało przekonanie, iż Mężczyzna, raz po raz skupiając się na innym szczególe, kreował ją na nowo, jednocześnie uwieczniając taką, jaka była w swej istocie. Nigdy do tej pory nie czuła się tak niecodziennie, a zarazem tak bardzo na swoim miejscu. Zupełnie jakby ten pokój i kanapa czekały na nią od dawna, gotowe na przyjęcie jej ciała i jej samej.
- Skończyłem – usłyszała.
Jej oddech przyspieszył. Była ciekawa Jego wizji jej samej, tego czy została pokryta tym samym magicznym pyłem, co pozostałe kobiety na obrazach.
- Pokaż – po raz pierwszy to ona poprosiła o coś Niego.
Nagle za oknem rozległ się przeciągły gwizd. On rzucił się do okna, po czym przykładając palec do ust, dał jej znać gestem, aby się ubierała.
- Ale dlaczego? Co się dzieje? – spytała zdezorientowana.
Hałas nasilał się, brzmiał niczym dziesiątki syren karetek pogotowia lub wozów policyjnych. On usiadł na podłodze, zakrywając uszy dłońmi, kołysząc się w przód i w tył. Zerwała się przejęta z miejsca, aby jakoś mu pomóc. W pół kroku poczuła ciężkość, która nie pozwalała się jej dalej poruszać.
Obudził ją szalejący z wściekłości budzik. Musiał dzwonić już od dobrych kilku minut, gdyż sygnał wyraźnie się wzmógł, osiągał w tym momencie maksimum swoich możliwości. Spojrzała nań i zobaczyła, że jest już po siódmej. Przez zasłony prześwitywał szary poranek. Raptownie odrzuciła kołdrę i wyskoczyła z łóżka. Nie miała nawet czasu zastanawiać się nad własnym oszołomieniem. Obiecała wczoraj szefowi, że dziś przyjdzie godzinę wcześniej.
W panice łapała przypadkowe fragmenty garderoby, a ze stołu w kuchni zerwała leżące tam sprawozdanie. Gorączka pośpiechu ustała dopiero u drzwi wejściowych, gdzie zaskoczyła ją nagła cisza. Cisza, która jednak w swej głównej części składała się ze spokoju, spokoju ducha. Miała przeczucie, że wszystko będzie dobrze. Wyszła na rześką, poranną ulicę, myśląc o ludziach, z którymi dziś przyjdzie jej się spotkać i żyć.
Na konkursach się nie znają tyle powiem, bo mnie się podoba!
Myślę, że po prostu byli lepsi:) Ale dzięki i tak:)
oj tam, że lepsi, żyri było bez gustu i już ; )