Kobieta, mÄĹźczyzna, przyjaciele
Otwieram oczy i widzę siebie. Mrugam kilka razy, mimowolnie przecierając twarz jak zaspane niemowlę. Odwracam głowę w tył, zerkając niepewnie przez kotarę z włosów. Tam też ja. Po prawej, po lewej i pod stopami. Wszędzie dookoła moje otwarte zdumieniem oczy, moje nagie ramiona, głęboko osadzony pępek, płytka ranka na kolanie po sobotnim goleniu. I śnieżnobiałe trampki ze świeżo wypraną sznurówką. Pedantyzm po chuju. Taka już moja natura, chociaż odziedziczona bardziej po matce, niż po ojcu. Po tatusiu to ja tylko palce mam. Jak serdelki – małe i tłuste.
Patrzę w dół po swoim ciele. Podeszwy dwóch par jasnych tenisówek przylegają do siebie jak sklejone. Uginam kolana żeby dostrzec wyraźniej łydki i całą resztę mojej nagiej okazałości. Ja, ta z odbicia, patrzę sobie w oczy, uśmiechając się wieloznacznie. Dziwne to uczucie, gdy nie można zgadnąć swoich własnych myśli. Nie spuszczając siebie z oczu odrywam stopy od gładkiej jak tafla spokojnego jeziora powierzchni, przekonana, że but pozostanie na miejscu, przyklejony do szklanej podłogi, albo pociągnie za sobą nitki niezaschniętego kleju. Nic takiego się nie dzieje. Odchodzę o kilka kroków, stawiając stopy delikatnie, jak pierwsze pocałunki. Ja z jednej ze ścian zbliżam się do siebie.
— Lustrzany pokój — mówię.
— No cóż. Różne rzeczy można sobie wyśnić — odpowiadam, kładąc ręce na zwierciadle. Ja odbita mam zimne dłonie.
Odsuwam się, porażona nagle bliskością siebie samej. Zaskoczona tym, że można sięgnąć jeszcze głębiej, niż do tej pory.
— Kurwa, ślady. — Stłumione burknięcie wydobywa się z moich ust razem z grymasem niezadowolenia.
Naciągam rękaw, robiąc z niego prowizoryczną szmatkę. Już nie jestem nago. Pośpiech, z jakim ścieram z lustra linie papilarne, nie jest w stanie wymazać wrodzonej dokładności i spokoju. Zerkam w przelocie na całą ścianę, a potem uważniej na czyszczone miejsce. Najpierw na wprost, następnie pod kątem. Test czystości zaliczony pozytywnie, kapitanie Planeta. Rękaw wraca na swoje miejsce i dopiero wtedy jestem w stanie zauważyć, że wyśniona bluza nie jest moją własną. Rozkładam na boki ramiona, udając samolot. Śmiesznie to wygląda ze wszystkich sześciu stron. Uginam jedno kolano, odwodząc stopę aż do pośladka. Bocian. Samolot. Bocian. Samolot. A nóżka fika, jak w jakimś wariackim tańcu. Wybucham śmiechem. Ja właściwa i ja w każdym odbiciu jesteśmy teraz radosne. Duża jakaś ta bluza, w dodatku cała w pieprzone, zielone listki, a majtek nadal nie mam.
— Bo on lubi ciebie bez majtek — mówię ja z prawej strony.
— Ja jego też tak lubię. — Najgorsza riposta ze wszystkich możliwych.
Chowam zażenowany uśmiech w nadmiar materiału. Wciąż nawet pachnie, tak znajomo. Jak wyobrażenia. Nutką szczęścia, zakropioną delikatnym rozczarowaniem.
Wciskam ręce do kieszeni, tak jak miałam w zwyczaju robić, będąc jeszcze dzieckiem. Podobno z niektórych zwyczajów się nie wyrasta. Podobno całowania uczymy się już w pierwszym miesiącu życia, ssąc pierś matki. Podobno ktoś kiedyś umarł z miłości.
Na dnie kieszeni zagubiona, nieotwarta paczka Mentosów. "Rainbow". Jakby nie można było pozostać przy tradycyjnych miętowych, albo owocowych. A tu wybór, że aż głowa boli. Fioletowe, różowe, zielone. Ananasowe, malinowe, jabłkowe. Przebieram stopami w miejscu. Trampki zamieniły się w kozaki, a ja wciąż zastanawiam się, jaką podjąć decyzję.
— Arbuz. Masz ochotę na arbuzowego — mówię ja, zawieszona na suficie.
Kiwam głową, wyrażając aprobatę dla własnej decyzji. Przedzieram opakowanie w połowie. Papierek zostaje w dłoniach, groszki rozsypane na podłodze. No i teraz macie w chuj tęczę. Moje odbicia wzruszają ramionami, pokazując szachownicę namalowaną na lustrze czerwonym flamastrem.
— Sudoku?
— Przecież lubisz.
Podchodzę i odliczam, dotykając kolejnych pustych kwadratów. Jeden, dwa, trzy. Szkło pęka przy każdym moim dotyku. Kocha, nie kocha. Kocha, nie kocha. Połowa pól uzupełnia się sama.
— Szanuje, nie zna. Ufa, nie wierzy. Pożąda, nie kosztuje — szepcę każda ja.
— Kochany. Niewierny. Radosny. Drażliwy. Potrzebny. Nic nie wart. — Głosy nasilają się, pulsując tępym bólem w okolicach skroni.
— Miłość. Nienawiść. Ból. Przyjemność. Szczęście. Rozczarowanie. Niepewność. Podpora. To tak to. To tak to. To tak to...
Jeden wielki pisk. Budzik, telefon. Telefon, budzik.
Czyta się przyjemnie. Bardzo dynamiczne i przyspieszające aż do końca. Szkopułem tutaj dla mnie jest brak wyraźnego podjęcia jakiegoś problemu. Pisałaś gdzieś, że Twoje prace są zbyt osobiste, zgadzam się, ale nic nie stoi na przeszkodzie włączenia w nie elementów, które zmuszałyby do przemyśleń. Konfrontacja z odbiorcą!
Fajnie się czyta, ciekawy pomysł z tym pokojem, ale brakuje mi jakiejś większej puenty. Czegoś zaskakującego.